Arabowie z Izraela. Jak żyć w państwie, które ma nas za piątą kolumnę?

Arabowie, którzy chcą zbliżenia z żydowską większością, nie mają łatwo – muszą przełknąć dyskryminującą politykę rządu w Jerozolimie, niechęć judeo-nacjonalistów i odrzucenie przez własną społeczność.

Gdyby z oddali spojrzeć na Josefa Hadada, z emfazą perorującego na szczycie Góry Strąceń, można by go wziąć za kaznodzieję. „Wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić”, mówi o tym miejscu Biblia. W tle Nazaret, gdzie w młodości mieszkał Jezus. Dziś to największe arabskie miasto Izraela.

Ale kazanie Hadada mówi o czymś innym: o potrzebie integracji arabskiej mniejszości ze społeczeństwem izraelskim. Dla wielu Arabów i Żydów bluźnierstwo. Hadad dostaje groźby od radykałów.

33-latek jest żywym przykładem integracji. Podczas ostatniej wojny w Libanie służył w elitarnej Brygadzie Golani – jedynej jednostce armii Izraela działającej nieprzerwanie od niepodległości. Mówi, że nie czuł żadnej dyskryminacji. Został ranny, armia pomogła mu w rekonwalescencji. W cywilu, na cześć zabitego dowódcy, założył organizację Razem Ręczymy za Siebie działającą na rzecz integracji izraelskich Arabów.

– W tym roku zorganizowaliśmy pierwsze w społeczności muzułmańskiej upamiętnienie ofiar Holocaustu. Opowiadał świadek Zagłady, potem była dyskusja po arabsku – opowiada Hadad.

Jego specjalnością są prelekcje, podczas których, jak twierdzi, w 40 minut zdoła przekonać do swojej racji każdego.

– Przemawiałem w szkole dla rekrutów. Jeden chłopak na samym początku podniósł rękę i powiedział, że wszyscy Arabowie to terroryści. Poprosiłem, by posłuchał, co mam do powiedzenia. Po 40 minutach podał mi rękę. Podobną historię miałem z arabskim nastolatkiem: na początku stwierdził, że Żydzi to rasiści, potem dołączył do naszej organizacji.

Pozostaje żałować, że przypadek Hadada to tylko wysepka na morzu wzajemnych resentymentów i uprzedzeń.

Tożsamość izraelskich Arabów, którzy stanowią 21 proc. obywateli Izraela, jest skomplikowana. Nie wszyscy są Palestyńczykami. Według najnowszego sondażu dla portalu Local Call 46 proc. uważa się za „izraelskich Arabów”, 22 proc. za Arabów, 19 proc. za izraelskich Palestyńczyków, 14 proc. za Palestyńczyków.

Oznacza to, że dwie trzecie nie boi się przyznać do swojej izraelskości. A blisko połowa byłaby gotowa zagłosować na partię żydowską, która reprezentuje ich interesy.

– Starsi ludzie mają tożsamość palestyńską, młodsi ulegają izraelizacji – tłumaczy Hadad.

Jego ojciec przyjechał z Syrii, matka jest Palestynką. W praktyce istotniejsza jest przynależność religijna. 82 proc. izraelskich Arabów to muzułmanie, resztę (po 9 proc.) stanowią druzowie i chrześcijanie, którzy z Izraelem integrują się znacznie łatwiej, podobnie jak będący muzułmanami Beduini.

Hadad jest synem księdza grekokatolickiego, co wyjaśnia jego bezproblemową służbę w armii. Muzułmanie zdarzają się w izraelskich siłach zbrojnych, bywają nawet oficerami, lecz są jak rodzynki w tanim cieście.
Adwokaci Izraela nagłaśniają takie przypadki na dowód, że nie jest to społeczeństwo rasistowskie. Sędzia sądu najwyższego, który posłał do więzienia byłego prezydenta Izraela Mosze Kacawa, to chrześcijanin z Jaffy. Kapitan izraelskiej drużyny piłki nożnej to druz. Niedawno na prezesa zarządu największego izraelskiego banku Leumi wybrano Samera Hadż-Jehję (sądząc po nazwisku, muzułmanin).

„Słychać, że to kamień milowy ekonomicznej integracji izraelskich Arabów, ale w rzeczywistości to cud, jaki zdarza się raz w życiu” – komentował dziennik „Haarec”.

Zeszłoroczny raport OECD wskazuje, że izraelskiej gospodarce poważnie ciąży niska aktywność zawodowa dwóch grup: Arabów i ultraortodoksyjnych Żydów. Połowa tych pierwszych żyje w nędzy, jakby mieszkali w biednym kraju afrykańskim, a nie w jednym z najbardziej innowacyjnych państw świata. Ale sektor IT zatrudnia tylko 8 proc. Arabów i są to prawie wyłącznie inżynierowie.

W pozostałych sektorach jest gorzej. Arabowie wykonują najczęściej proste prace za niskie stawki, choć są całkiem dobrze wykształceni, zwłaszcza kobiety. W służbie cywilnej stanowią tylko 11 proc. urzędników. Z notowanych na giełdzie w Tel Awiwie 460 spółek żadna nie należy do Araba i tylko jeden z nich stoi na czele takiej firmy, wspomnianego Banku Leumi.

Powody tej sytuacji są złożone, ale chyba najpoważniejszym jest brak zaufania państwa żydowskiego do jego nieżydowskich obywateli.

– Są dwa rodzaje Arabów – mówi Khalid Abu Toameh, arabski dziennikarz piszący dla dziennika „Jerusalem Post”. – Ci z Zachodniego Brzegu i Gazy, którzy walczą o separację od Izraela, oraz obywatele izraelscy, którzy walczą o integrację. My nie mamy żądań politycznych, nie jesteśmy piątą kolumną, chcemy żyć w Izraelu i być częścią społeczeństwa. Tymczasem państwo nie ufa nam do tego stopnia, że nie pozwala nawet czyścić toalet na lotnisku.

Ale dla zwolenników integracji nie ma też dobrego klimatu po arabskiej stronie. Wyłączeni z poboru do wojska Arabowie mogą od kilku lat dołączyć do cywilnej służby ochotniczej. Rocznie decyduje się na to kilka tysięcy młodych osób, ryzykując ostracyzm. Zdarza się, że są wyrzucani ze szkół, wandale niszczą im samochody. Jeden z arabskich polityków nazwał ich „trędowatymi”, inny ostrzegł, że ci, którzy osłabiają własną tożsamość, próbując się asymilować, nie znajdą męża ani żony.

Oprócz braku zaufania Toameh wymienia trzy strukturalne problemy: brak inwestycji w rejonach arabskich, nierówną alokację funduszy budżetowych, wysokie bezrobocie. Arabowie narzekają na nierówny dostęp do edukacji, służby zdrowia i rynku pracy.

W dużych miastach społeczności są przemieszane, w kosmopolitycznym Tel Awiwie łatwo zauważyć kobiety w arabskich chustach. Ale na prowincji są miasteczka żydowskie i (wyraźnie biedniejsze) miasteczka arabskie. Te ostatnie zajmują tylko 3 proc. terytorium Izraela. Nie wynika to z zamiłowania do tłoczenia się we własnym sosie, lecz z niemożności uzyskania pozwoleń na nowe osiedla, a nawet rozbudowę dzielnic arabskich w mieszanych miastach – wyjątek rząd robi dla Beduinów na Negewie i w Galilei. W tym samym czasie powstają setki osad żydowskich.

W efekcie Arabowie coraz częściej decydują się na przeprowadzkę do miast żydowskich, co budzi opór. W Afuli odbywały się demonstracje za „utrzymaniem żydowskiego charakteru” miasta, w końcu władze zamknęły miejski park dla nierezydentów, co było jasnym sygnałem pod adresem Arabów. Sąd nakazał uchylenie tej decyzji.

Bolesnym policzkiem dla Arabów było przyjęcie w 2018 r. ustawy, która definiuje Izrael jako wyłącznie państwo żydowskie i odbiera arabskiemu status języka urzędowego. Wywołało to lawinę komentarzy o „państwie rasistowskim” i „apartheidzie”.

– Ta ustawa w praktyce nic nie zmienia: znaki uliczne, formularze urzędowe, infolinie są dalej po arabsku – mówi Jusuf Hadad. – Ale powinni ją zmienić, to była czysta złośliwość. Niech sobie będzie państwo żydowskie, ale niech też zapiszą, że ma być demokratyczne i równościowe.

Za uchwalenie tego prawa Hadad, dość osobliwie, wini „ekstremistów z obu stron”. Krytykuje zwłaszcza polityków arabskich: – Podarli ustawę i wyszli z parlamentu, ale po cichu się cieszyli: teraz mają dowód, że w Izraelu jest apartheid. I w wyborach zostali ukarani.

Podczas ostatnich wyborów parlamentarnych w kwietniu głosowała mniej niż połowa elektoratu arabskiego (frekwencja w całym kraju wyniosła 68 proc.). Partie arabskie dostały 10 miejsc w 120-osobowym Knesecie, wcześniej miały 13.

We wrześniu Izraelczycy znowu pofatygują się do urn, bo Beniaminowi Netanjahu nie udało się stworzyć rządu. Cztery partie arabskie usiłują teraz zbudować koalicję, ale nie zmieni to tego, że Arabowie są politycznie słabi. Według Hadada tylko 2 proc. ustaw popieranych przez posłów arabskich udaje się uchwalić. Sentyment w Izraelu jest taki, że prawicowy Likud, chcąc uderzyć w rywala, czyli w centrową koalicję Biało-Niebiescy, zarzucił jej liderom chęć wejścia w koalicję z Arabami. Opozycja zarzeka się, że to nigdy nie nastąpi.

Izraelscy Arabowie nie tworzą spójnego lobby w kwestii palestyńskiej. Są w tej sprawie podzieleni. Część nie czuje pokrewieństwa ani zbieżności interesów z Palestyńczykami. Jak Toameh, który rzuca bon motami w stylu: „Palestyńczycy mają szczęście, że między Zachodnim Brzegiem i Gazą jest Izrael, boby się pozabijali”.

Hadad zaś przekonuje, że „rozwiązanie pokojowe zaczyna się u izraelskich Arabów”, którzy powinni  stworzyć jedno społeczeństwo z Żydami i wówczas będą mogli wpłynąć na politykę.

– Najpierw naprawmy nasz dom – mówi – potem pomożemy sąsiadom.

Robert Stefanicki, Gazeta Wyborcza, 11 sierpnia 2019

error: Content is protected !!