„Make soda, not war”. Izrael próbuje integrować Palestyńczyków poprzez pracę

Mówią: nie słuchajcie skompromitowanych przywódców, zapomnijcie o własnym państwie. Zamiast walczyć z Żydami, lepiej z nimi pracować.

Na pustyni Negew, kilkanaście kilometrów od Strefy Gazy, powstała „wyspa pokoju”. To jedno z haseł wymalowanych na ścianach fabryki Soda Stream, gdzie powstają eksportowane na cały świat syfony do wody gazowanej. Ale Soda Stream jest znana także z innego powodu: stała się orężem w walce na argumenty między zwolennikami i przeciwnikami bojkotu Izraela.

Fabryka mieściła się wcześniej w żydowskim osiedlu na okupowanym Zachodnim Brzegu. Gdy pięć lat temu aktorka Scarlett Johansson wystąpiła w jej reklamie, ruch BDS (Bojkot, Dywestycje, Sankcje) wymusił na dużej organizacji pomocowej Oxfam zerwanie z nią współpracy z powodu „wspierania okupacji”. Izraelczycy uznali to za okazję do skompromitowania ruchu BDS. Bo w fabryce na 1,2 tys. pracowników pięciuset było Palestyńczykami. Przepytywani przez dziennikarzy, chwalili sobie warunki zatrudnienia: plan emerytalny, ubezpieczenie medyczne, uczciwe płace.

Niedługo potem Soda Stream wyniosła się z Zachodniego Brzegu na Negew – zarząd podkreśla, że była to decyzja czysto biznesowa: fabryka wymagała rozbudowy, co w starej lokalizacji było niemożliwe. Niemniej Palestyńczycy stracili zatrudnienie. Załatwianie im pozwoleń na pracę w Izraelu zajęło prezesowi Sody Stream Danielowi Birnbaumowi 15 miesięcy.

Do Soda Stream regularnie prowadza się zagranicznych dziennikarzy, aby zobaczyli, że w Izraelu nie ma apartheidu, że Żydzi i Arabowie potrafią razem pracować i wzajemnie się szanować. Dziś fabryka zatrudnia 130 Palestyńczyków oraz 700 Beduinów – przedstawicieli najbiedniejszej i najbardziej dotkniętej bezrobociem społeczności Izraela. Połowa pracowników to kobiety. Mają do dyspozycji trzy pokoje modlitw dla muzułmanów i synagogę. Grafik pracy uwzględnia święta religijne poszczególnych wyznań.

Pod kładką z napisem „Make soda, not war” przechodzimy do hal produkcyjnych, gdzie pracownicy i pracownice o wielu odcieniach skóry, fryzur i ubiorów wytwarzają butelki i montują syfony. Ramię w ramię stoją Żydzi urodzeni w Izraelu, migranci z Europy, Palestyńczycy, Beduini, Etiopczycy. Arabowie bywają kierownikami, Żydzi podwładnymi. Jest beduińska kobieta, która ma pod sobą dziewięciu starszych od niej mężczyzn – rzecz w tej konserwatywnej społeczności niespotykana.

– Palestyńczycy i Izraelczycy są od małego szkoleni, żeby się wzajemnie nienawidzić i bać – mówi Birnbaum. – My udowadniamy, że można inaczej.

W sali projekcyjnej oglądamy film tłumaczący, że jest to spełnienie starego judaistycznego konceptu poprawiania świata, a także marzenia pierwszego premiera Ben Guriona o rozwoju Negewu. Produkty Soda Stream są teraz opatrywane naklejką z flagą Izraela i napisem: „Wyprodukowane przez Żydów i Arabów pracujących razem w pokoju i harmonii”.

Wizjonerska strategia wdrożona przez prezesa, liberalnego syjonistę, okazała się sukcesem. W 2016 r., po zmianie lokalizacji, sprzedaż do UE wzrosła o 15 proc. W zeszłym roku firmę kupiła PepsiCo. za ponad 3 mld dol.

Nie jest to żadna wioska potiomkinowska. Birnbaum na siłę – wbrew restrykcjom narzuconym przez izraelski rząd i wbrew oburzeniu bojkotujących takie zjawiska – stworzył nie tylko dobrze wyglądającą, ale też sprawnie działającą równościową utopię. Tyle że jest to jaskółka, która wiosny nie czyni. W terenie nie brakuje innych przykładów pozwalających uzasadniać tezę, że Izrael dusi palestyńską gospodarkę, żeby wykorzystywać tanią siłę roboczą i bogacić się na ziemi odebranej Arabom.

Co więcej, Soda Stream wpisuje się w nową narrację forsowaną przez rządy Benjamina Netanjahu i Donalda Trumpa: współpraca ekonomiczna z Palestyńczykami ma zastąpić rozwiązanie polityczne, czyli powołanie państwa palestyńskiego. Gdy Birnbaum wydał w tym roku huczną kolację dla pracowników z okazji końca ramadanu, pojawił się na niej amerykański ambasador David Friedman, idol izraelskiej prawicy. – Oto prawdziwy pokój – powiedział. – To model, który działa.

Dlaczego ten model nie może działać także na Zachodnim Brzegu? Ależ może. Aby się o tym przekonać, jedziemy do Szomron, zespołu osiedli żydowskich w biblijnej Samarii. To terytoria palestyńskie pod pełną kontrolą Izraela (czyli „strefa C” obejmująca 60 proc. Zachodniego Brzegu, w tym jego najżyźniejsze ziemie). W Szomron leży strefa przemysłowa Barkan ze 164 fabrykami zatrudniającymi 7,2 tys. ludzi, z czego 4 tys. to Arabowie.

– 60 proc. pracowników to Palestyńczycy. Nasza strefa ratuje im życie, bo u siebie [w strefach B i A pod zarządem palestyńskim] nie znajdują pracy – opowiada Eran Bogdankin z kierownictwa fabryki kontenerów Alan Group. – Płacimy im 29 szekli za godzinę i traktujemy z szacunkiem.

Nie wszyscy to doceniają. Bogdankin z goryczą wspomina zeszłoroczny zamach, gdy młody Palestyńczyk, były pracownik, zastrzelił w fabryce dwóch Żydów. Dodaje, że palestyńscy pracownicy „wymyli podłogę z krwi i nie chcieli za to zapłaty”.

– Jak im dać nadzieję, odejdą od terroru – przekonuje Bogdankin. – Politycy nie stworzą pokoju, tylko ludzie między sobą.

Ale nienawiść jest też po drugiej stronie. Miesiąc temu na ścianach koło Barkan nabazgrano napisy po hebrajsku: „Nie-żyd = wróg”. Pod naciskiem żydowskich rodziców rada Szomron podjęła uchwałę o zakazie zatrudniania w szkołach arabskich sprzątaczek – tłumaczono, że to dla ich dobra, bo są obrażane przez uczniów. „Życie naszych dzieci jest najważniejsze, jesteśmy rasistami i kochamy żydowską rasę” – napisał jeden z rodziców na WhatsAppie.

Po obu stronach, żydowskiej i arabskiej, istnieją dwa nurty: separacji i integracji. Pierwszy dąży do rozdzielenia obu narodów. U Żydów jest to wyraz przede wszystkim strachu przed sąsiadem, u Palestyńczyków – marzenia o życiu we własnym państwie, bez potrzeby liczenia się z izraelskim strażnikiem, znienawidzonym po dekadach okupacji.

Niekiedy u jednych i drugich w grę wchodzi rasizm.

Zwolennicy integracji mówią, że są realistami. Pełna separacja jest nie tylko niemożliwa, ale również szkodliwa. Brak państwa palestyńskiego nie powinien blokować pojednania i współpracy, zwłaszcza ekonomicznej, obustronnie korzystnej. Nie oddawajmy pola radykalnej mniejszości – apelują. – Dowiedźmy, że można żyć razem, w pokoju i szacunku.

– Porozumienia z Oslo [w ich rezultacie powstała Autonomia Palestyńska] były wyrazem wiary, że terroryści będą promować pokój – mówi Josi Dagan, mer Szomron. – Ale 26 lat po Oslo wciąż nie ma pokoju. Trzeba go budować od dołu, jak w naszej strefie przemysłowej: praca razem, za równe płace.

Obok Dagana siedzi biznesmen Aszraf Dżabari, promowany przez Izraelczyków jako „rozsądny Palestyńczyk”. Zyskał rozgłos, gdy zgodził się wziąć udział w czerwcowych „warsztatach” w Bahrajnie, gdzie USA zaprezentowały plan rozwoju ekonomicznego terytoriów palestyńskich, ignorując fakt, że główną przeszkodą dla rozwoju jest izraelska okupacja. Władze palestyńskie zbojkotowały to wydarzenie, ale w Bahrajnie znalazła się garstka niepokornych.

– Zaprosili nas Amerykanie, nikt nie miał prawa zakazywać nam udziału – zżyma się Dżabari. Twierdzi, że po powrocie został aresztowany, wypuszczono go pod naciskiem USA.

Referując swe poglądy, zbieżne z poglądami osadników, Dżabari wciąż mówi „my” – my, Palestyńczycy. Choć jest to postać mało reprezentatywna. Ów były oficer palestyńskich służb bezpieczeństwa mieszka w Hebronie, podzielonym mieście znanym z obecności najbardziej radykalnych osadników, po stronie kontrolowanej przez armię izraelską. O rządzie Autonomii Palestyńskiej wyraża się per „dyktatorski reżim”. Jego dobry znajomy, ambasador Friedman, nazwał go „człowiekiem odważnym, z wizją, który jest praktyczny i poświęca się na rzecz pokoju i współistnienia”. Artykuł o Dżabarim portal BuzzFeed News zatytułował: „Poznajcie człowieka Trumpa w Palestynie”.

Władze palestyńskie to łatwy cel krytyki: są niedemokratyczne, skorumpowane, a rządzący w Strefie Gazy Hamas jest jeszcze gorszy. Wielu Palestyńczyków tak uważa, choć boją się o tym mówić publicznie, nie chcąc się narazić na oskarżenia o kolaborację, albo uważając, że krytyka własnego gniazda wzmacnia okupanta.

Dżabari nie ma zahamowań. Państwo palestyńskie to dla niego mrzonka. – Nasza religia nie pozwala nam zrezygnować z 1 cm naszej świętej ziemi, czyli z całego Izraela. Żaden religijny szejk nie udzieli innej odpowiedzi – przekonuje. – Autonomia Palestyńska domaga się powrotu do granic z 1967 r., na co Izrael się nie zgodzi. Realne jest rozwiązanie jednopaństwowe. 80 proc. Palestyńczyków z chęcią przyjęłoby izraelskie paszporty.

A że Izrael wcale nie chce ich im dać? – Nie można mieć od razu wszystkiego – mówi Dżabari. – Polityka nie jest ważna, liczy się ekonomia. Gdyby Palestyńczycy nie mogli pracować w izraelskich fabrykach, na Zachodnim Brzegu byłoby jak w Gazie. Nie można zbudować silnego państwa bez silnej gospodarki. Takie państwa nazywa się upadłymi.

Są to jednak państwa, czego nie można powiedzieć o Palestynie…

Pytam go, czy nie uważa, że to izraelskie restrykcje duszą palestyńską ekonomię. – Jakie restrykcje? – dopytuje. – Na punktach kontrolnych Izraelczycy i Palestyńczycy cierpią tak samo. Powodem ich wprowadzenia jest bezpieczeństwo po doświadczeniu drugiej intifady.

Mer Dagan nie może się nachwalić Dżabariego, mówi o nim „szejk”, „odważny przywódca”. Fakt, iż ci dwaj czasem jedzą razem obiad, ma być dowodem na to, że pokój jest możliwy.

– Zamiast bojkotu – przekonuje europejskich dziennikarzy – potrzebujemy inwestycji, żeby zwiększyć szanse na współistnienie.

Według raportu ONZ z 2016 r., gospodarka terytoriów palestyńskich mogłaby być dwa razy większa, gdyby znieść nielegalną w świetle prawa międzynarodowego okupację wojskową. Jak kosztowne są „restrykcje w ruchu ludzi i towarów, systematyczna erozja i destrukcja bazy produkcyjnej, utrata ziemi, wody i innych zasobów naturalnych”. Wcześniejszy o dekadę raport Banku Światowego wyliczył, że same tylko punkty kontrolne armii Izraela kosztują Palestyńczyków 6 proc. PKB.

Izrael kontroluje większość palestyńskiej infrastruktury i może dowolnie ograniczać do niej dostęp. Długo nie pozwalał na wprowadzenie technologii przesyłu danych 3G, nie zgodził się na budowę korytarza transportowego między Strefą Gazy a Zachodnim Brzegiem.

Protokół paryski z 1994 r. (dodatek do porozumień z Oslo) umocnił podporządkowanie gospodarki Autonomii Izraelowi. Izraelskie przedsiębiorstwa dostały swobodny dostęp do rynku palestyńskiego, ale eksport towarów palestyńskich podlega ograniczeniom. Izrael ustala wysokość ceł, VAT-u itd. Jego fiskus zbiera palestyńskie podatki, by potem oddać je Autonomii po arbitralnych potrąceniach i z opóźnieniem, np. jako karę za wspieranie rodzin Palestyńczyków zamkniętych w izraelskich więzieniach.

Strefa C Zachodniego Brzegu, pod pełną kontrolą Izraela, obejmuje 61 proc. terytorium, w tym najżyźniejsze ziemie, które uprawiają żydowscy osadnicy. Szacuje się, że ich utrata kosztuje Autonomię Palestyńską 480 mln dol. rocznie i brak pracy dla 110 tys. ludzi. To prawie tyle, ile znalazło zatrudnienie w izraelskich firmach. Zatrudnianie Palestyńczyków pozwala na nacisk polityczny: jeśli Izraelczycy wykryją, że pracownik prowadzi działalność antyizraelską, np. demonstrował przeciwko okupacji, wycofują pozwolenie na pracę dla całej jego rodziny. Analogicznej presji podlegają zatrudnieni przez palestyńską administrację państwową, która jest największym pracodawcą w Autonomii.

Ruch towarów i ludzi „do” i „z” Strefy Gazy podlega ścisłej kontroli Izraela i Egiptu. 35 proc. ziemi uprawnej wpadło w wyznaczoną przez armię „strefę buforową” wzdłuż granicy – pracujący tam rolnicy ryzykują postrzelenie. Izrael okresowo niszczy infrastrukturę Gazy w odpowiedzi na zagrożenie ze strony rządzącego tam Hamasu. Zniszczenia są tak poważne, że w jednym z raportów ONZ znalazło się dramatyczne stwierdzenie, iż „do 2020 r. Strefa Gazy nie będzie się nadawała do życia”.

Robert Stefanicki z Tel Awiwu, Gazeta Wyborcza. 18 lipca 2019

error: Content is protected !!