U Dalajlamy pali się światło

Chiny to matka, Tybet – dziecko. Matka jest wyrozumiała, współczująca, ale dla dobra dziecka musi mu dać czasem klapsa. Inaczej nie stanie się istotą cywilizowaną

Gdzie ta Potala? Maszeruję ulicą Pekińską, główną arterią Lhasy, już drugą godzinę. Kolejne skrzyżowania, kolejne wieżowce, ale pałacu dalajlamów ani widu. Dziwne, przecież zawsze górował nad tybetańską stolicą. Widać go było nawet z okolicznych wsi.

Wreszcie się wyłania, zza budynku Radiokomitetu. Ostatnia kojąco niezmienna rzecz w Lhasie jeszcze trwa, uczepiona skały ponad wzburzonym morzem nowych czasów.

Z dołu bryła pałacu przypomina okręt z szeregami bulajów w malowanej na biało burcie, z burgundową nadbudówką zwieńczoną złotymi kominami dachów, masztów i walców zwycięstwa, z trapami schodów schodzącymi na nabrzeże, czyli do dawnej wioski Szol. Pół wieku temu zmienił się armator i na maszcie powiewa teraz czerwona bandera z pięcioma złotymi gwiazdami. Największa z nich oznacza Chińczyków Han. Pozostałe to podbite narody. Mandżurowie, Mongołowie, muzułmanie Hui i Tybetańczycy – satelity krążące w orbicie gwiazdy macierzystej po wieczne czasy.

Pomnik

Dalajlama za młodu spędzał w Potali długie zimowe miesiące. Dokuczał mu chłód i brak światła. Zaraz po lekcjach brał teleskop i pędził na dach, skąd miał wspaniały widok na Lhasę, od pobliskiej akademii medycznej Mence Khang aż po Święte Miasto, czyli okolice Dżokhangu, prastarej świątyni świątyń  . Najchętniej jednak zapuszczał żurawia do wioski Szol, a konkretnie do ulokowanego tam więzienia. Osadzeni wiedzieli, że Drogocenny Król ich podgląda, i wyciągali się ku niemu w pokłonach.

Co zobaczyłby dzisiaj?

Rozległy plac. I przytłaczający go pomnik Pokojowego Wyzwolenia Tybetu. Ów niebotyczny – 37 metrów wzwyż! – monument ma wyobrażać Mount Everest. Mniej wyrobionemu obserwatorowi przywodzi na myśl rakietę gotową do startu. U stóp pomnika stoi trójca robotnicza. To po prawej. Po lewej tańcują Tybetańczycy.

Szczęśliwi „przedstawiciele mniejszości” wesoło pląsający w strojach ludowych to stały motyw na muralach i plakatach. Świetnie korespondują z wyobrażeniami przeciętnego chińskiego aparatczyka, który w Tybecie ma do czynienia z dwoma kategoriami tubylców: zsinizowanymi urzędnikami oraz artystami ludowymi, którzy oprawiają wizyty dygnitarzy i uroczystości państwowe. Jak mniejszości – to taniec ludowy. W takim wizerunku niektórzy dopatrują się zawoalowanej pogardy: aktorzy i tancerki w dawnych Chinach często prostytuowali się i zajmowali najniższy szczebel w hierarchii społecznej.

Żeby zobaczyć detale kamiennych tancerzy, teleskop byłby jak znalazł, bo rzeźby stoją z tyłu placu defilad. Gołym okiem Dalajlama dostrzegłby maszt flagowy i parę wyprężonych żołnierzy. Ale co tam żołnierze. Jego uwagę przykułby raczej gigantyczny ekran LCD ustawiony pod Żelaznym Wzgórzem, Czakpori. Zobaczyłby na nim swoich rodaków o twarzach promieniujących szczęściem i kalejdoskop sielskich tybetańskich widoczków. Oraz chińską przewodniczkę oprowadzającą turystów po jego podniebnym domu.

Na pewno nie zobaczyłby już akademii medycznej na Czakpori, bo ta zakończyła żywot w chwili jego ucieczki do Indii w 1959 r. Tybetański ruch oporu ostrzeliwał chińskie oddziały właśnie z Żelaznego Wzgórza, armia odgryzała się za pomocą artylerii. Dzieła zniszczenia dokończyła dekadę później Czerwona Gwardia, ścierając ze zboczy setki wyrytych w skale postaci bogów. Dziś mieści się tu taras widokowy.

Jednak najbardziej zasmuciłoby go zniknięcie Bramy Zachodniej. Wrota do Świętego Miasta zburzono z okazji poszerzania jezdni. Przy okazji padły wielkie stupy znaczące drogę przed Potalą. Dwa z nich później odbudowano, ale to już tylko betonowe atrapy, bez relikwii w środku. Wzrok sam biegnie od nich ku czerwonym transparentom wiszącym na barierkach oddzielających jezdnię od chodnika. Pierwszy informuje, że mniejszości powinny się zjednoczyć z macierzą. Drugi wzywa, by nie robić nic nierozsądnego, co podważyłoby jedność narodu. Czytaj: nawet nie myślcie o samospaleniu; zresztą w Lhasie bezpieka ma oko na każdego, dlatego ze 130 tybetańskich samospaleń w stolicy zdarzyły się tylko dwa.

Przed zaśnięciem strapionego Dalajlamę pocieszyłyby, być może, podświetlane fontanny. Co prawda woda tryska z nich w rytm przebojów chińskiego popu, ale przecież bywało gorzej. Jeszcze w 1978 r. szczekaczki całą dobę wywrzaskiwały rewolucyjne pieśni i polityczne hasła, a z Potali zwisał wielki portret Mao.

Słitfocia

Można by napisać rozprawę o zmianach zachodzących w Państwie Środka na podstawie póz, jakie Chińczycy przyjmują do zdjęcia. A nie ma lepszego poligonu do obserwacji niż plac przed Potalą, bo nie mieć stąd pamiątkowej fotki, to jak nie przywieźć z Paryża zdjęcia z wieżą Eiffla.

Postawa na baczność, którą można utożsamić z akceptacją hierarchicznego porządku świata i gotowością wypełniania rozkazów, odchodzi wraz z pokoleniem rewolucji kulturalnej. Echa tej żołnierskiej sztywności widać jeszcze wśród dojrzałych uczestników wycieczek zakładowych pozujących do zdjęć grupowych, które ze swej natury wymuszają konformizm, scalenie z grupą.

Ale to już tylko cień dawnej dyscypliny. Ramiona zwisają luźno, pierś zapadnięta, wzrok wbity w obiektyw, lecz bez rewolucyjnej czujności. Na twarzach, zwłaszcza przykucniętych w pierwszym rzędzie kobiet, błąka się uśmiech. A i kuc już nie taki jak kiedyś; żadnego „narciarza”, w którym Azjaci spędzają całe godziny na starych zdjęciach. Kuc XXI wieku jest swobodny, wręcz europejski: ciężar na jednej nodze, druga wysunięta lekko w przód. Ba! Ktoś pozuje w pozie medytacyjnej. A przecież jeszcze 40 lat temu za siedzenie ze skrzyżowanymi nogami groziło oskarżenie o oddawanie feudalnego szacunku Buddzie.

Turyści indywidualni – miastowe jedynaczki i jedynacy powici w zgodzie z polityką jednego dziecka – przed obiektywem eksplodują swobodą. W lamusie historii zniknęła „fałka”, jeszcze niedawno pokazywana palcami obu rąk naraz. Tamten gest zwycięstwa na wakacyjnych zdjęciach wyglądał nieśmiało. Obywateli drugiej potęgi gospodarczej świata stać na więcej. Dziś „fałkę” pokazuje się wyrzuconymi w górę ramionami, w geście wiktorii globalnej, a pomiędzy ramionami fotograf powinien uchwycić pałac dalajlamów.

Potalę można też objąć bardziej czule, od góry, najlepiej w parze, łącząc dłonie tuż ponad powiewającym nad pałacem czerwonym sztandarem. Inni Chińczycy trenują podskoki albo szpagaty z Potalą w tle, robią miny. Nikogo się nie boimy – mówią ich ciała. Ani Xi Jinpinga, ani Baracka Obamy. Przyszłość należy do nas.

Rekonstrukcja

Ufundowana w VII wieku Potala swą obecną postać zawdzięcza młodszemu o tysiąc lat V Dalajlamie. Dźwigając kamienie na budowę siedziby boskiego króla, Tybetańczycy za jednym zamachem odrabiali pańszczyznę i zbierali religijne zasługi, zwiększając szanse na odrodzenie w lepszym wcieleniu. Kiedy V Dalajlama zmarł, regent przez trzynaście lat utrzymywał jego śmierć w tajemnicy, obawiając się, że poddani nie będą chcieli tak ciężko pracować dla niego.

Choć po ostatecznym przejęciu władzy w 1959 roku chińskim komunistom wystarczyło 10 lat, by zburzyć prawie wszystkie z ponad 6 tys. tybetańskich świątyń, to pałac dalajlamów, „katedra” Dżokhang, dwa największe klasztory Drepung i Sera oraz wyrocznia państwowa Neczung uniknęły tego losu. Zdewastowano wnętrza, zniszczono lub skradziono ruchomości, ale mury pozostały nietknięte. Tybetańczycy są przekonani, że zadziałała pozytywna karma zgromadzona przez wieki wokół tych świętych przybytków, choć w przypadku Potali pewne znaczenie mogły mieć też grube na trzy metry ściany, które wytrzymały ostrzał artyleryjski podczas tłumienia rebelii.

Komuniści zabrali się do restaurowania pałacu, lecz po swojemu. Zniszczono freski w jednej z najstarszych kaplic. Niektórzy podejrzewają, że prace konserwacyjne miały przesłonić zwykłą kradzież. „Wywożono bezcenne arcydzieła kanonu sztuki tybetańskiej, literatury, święte relikwie. (…) Posągi ze złota, srebra i brązu trafiały do Chin, a potem pojawiały się na aukcjach w Hongkongu, Szanghaju i Tokio. Szacuje się, że Chiny zarobiły ponad 80 mld dol.” – pisał Cering Dordże Taszi, absolwent Pekińskiego Instytutu Mniejszości Narodowych, kuźni tybetańskich kadr, który w 1966 roku uciekł do Bhutanu.

Neonówki

Przy wejściu do Potali stoi kamień. Upamiętnia wpisanie królewskiej siedziby na Listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Pałacowi niewiele to pomogło, nie mówiąc już o otoczeniu. Dwa lata później rozebrano wioskę Szol, która od 1100 lat stała u stóp Potali, a jej mieszkańców przesiedlono. Ocalała tylko stara mennica, więzienie i kilka siedzib arystokratycznych rodów, które jako „miasteczko Szol” służą „ważnym celom edukacji patriotycznej”.

Głodne duchy zmian wślizgują się też do samej Potali. Reporter Tiziano Terzani w połowie lat 90. oburzał się, że Chińczycy zmodernizowali oświetlenie pałacu: „To nie przypadek: neon zabija wszystko, łącznie z bogami, a wraz z ich śmiercią umiera też tożsamość Tybetu. (…) Wnętrze Potali trzeba przemierzać w półmroku, by w chwiejnym blasku lamp maślanych na pół widzieć, na pół domyślać się grymasów na twarzach potworów i zamyślonych uśmiechów Buddy. Neon niczego nie ukrywa, podcina skrzydła każdemu, kto marzy o wzlotach ducha”.

Dziś na domyślanie się i zamyślanie nie ma szans. Nawet przemierzanie jest już niewłaściwym słowem. Cena biletu wzrosła dwukrotnie (dwieście juanów, ponad sto złotych!), za to czas zwiedzania ograniczono do jednej godziny. Większość tego czasu spędza się w wąskich przejściach i na stromych schodach, wlokąc się noga za nogą w sznureczku turystów.

Gwar, trzask migawek, nawoływanie grup, przekrzykiwania przewodników. Oto biały pałac, ośrodek polityczny, gdzie dalajlama przyjmował zagranicznych gości, a tam czerwony pałac, ośrodek religijny, stupa grobowa piątego, szóstego i entego dalajlamy, mandala taka, mandala śmaka, posąg Mandźuśriego i już, koniec. Wyrobiliśmy się w godzinę mimo korków, bo trasa jakby coraz krótsza. Reszta w remoncie. Tak mówią.

I pomyśleć, że 12 lat wcześniej wędrowałem po Potali prawie samotnie. To była ostatnia chwila przed turystyczną eksplozją. W 2003 roku kustosz pałacu ostrzegł, że przekroczenie liczby 850 zwiedzających dziennie grozi zniszczeniem elementów konstrukcji. Obecny limit to 2 tysiące biletów, ale trzeba dodać dodatkowy tysiąc dla uprzywilejowanych urzędników plus kilkuset nadprogramowych gości, bo sprzedaż biletów toczy korupcja.

Pomnóżmy te 3,5 tys. zwiedzających przez liczbę dni w roku. 1,3 mln ludzi rocznie – a ta liczba wydaje się zaniżona, bo w 2012 r. do Lhasy przybyło ponad 10 mln turystów. Czyżby tylko co ósmy z nich wybrał się na zwiedzanie najważniejszego zabytku?

A turystów będzie coraz więcej. W 2015 r. Lhasę odwiedzi 15 mln gości. Zasilą kasę państwową dwoma miliardami dolarów.

Mnisi

Wzdłuż trasy turystycznej w regularnych odstępach rozmieszczono mnichów. Tak właśnie: rozmieszczono. Każdy ma przydzielone miejsce i rolę – mamroczą mantry i czytają półgłosem święte teksty. Albo wpatrują się w ekrany smartfonów. Formalnie mnisi w Potali powinni pochodzić z mieszczącego się w pałacowych murach klasztoru Namgjal. Ale w Namgjal w Dharamsali, indyjskiej „małej Lhasie” – na wygnaniu odtworzono tybetańskie klasztory – słyszę, że „w Potali nie ma już żadnych mnichów”. Po ucieczce Dalajlamy klasztor zdewastowano, mnichów, którzy nie zbiegli za granicę, zakwaterowano poza Potalą.

Ci od smartfonów to duchowni na państwowych etatach. Karma, mnich z indyjskiej Dharamsali, opowiada, co usłyszał od izraelskich turystów. Po Potali oprowadzało ich trzech duchownych. Jeden miał na szyi duże znamię. Po wycieczce mnisi gdzieś znikli, a pojawili się mundurowi. Jeden z charakterystycznym znamieniem.

Nie do końca wierzę Karmie, bo wiem, że mnisi nie oprowadzają turystów po pałacu. Ale Heinrich Harrer, autor „Siedmiu lat w Tybecie”, który wrócił do Lhasy podczas odwilży na początku lat 80., miał wrażenie, że władza wystawia farbowanych mnichów, lipne stragany i fałszywych robotników remontujących klasztor. Nie ze złej woli, raczej ze wstydu, że po latach oszalałej destrukcji miasto przypomina swój cień.

Dziś już wszystko wygląda jak należy. Nawet mnichów odgrywają mnisi. Tyle że bycie mnichem znaczy coś innego niż kiedyś.

Dobra księżniczka

Mało, że Chińczycy nie zburzyli Potali, to jeszcze po drugiej stronie rzeki, na zboczu góry, postawili własną. To scena reklamowanej przez wszechobecne plakaty opery o życiu chińskiej księżniczki Wencheng. Przedsięwzięcie kosztowało już 750 mln juanów, ale się opłaca: spektakl z udziałem pół tysiąca aktorów tłumnie wizytują turyści, a bilety kosztują nawet 850 juanów, trzy razy tyle, co do Potali oryginalnej.

Widzowie są zachwyceni, aparatczycy też, bo Wencheng, Chinka, która w 638 roku poślubiła króla Songcena Gampo, jest świetnym dowodem odwiecznych więzi łączących oba narody. Wencheng jest kluczowa dla chińskiej polityki historycznej. To ona zainicjowała dzieło cywilizowania Tybetu, wieki później podjęte przez partię, która pokonała reakcyjne siły ciemności. Zupełnie tak jak wielcy królowie i magowie zwyciężali demony.

Chiny starają się stworzyć wrażenie, że wpływają na Tybet przez siłę miękką, kobiecą. To relacja między matką a dzieckiem. Żeby dziecko nauczyło się żyć w społeczeństwie, czyli stało się istotą cywilizowaną, należy je wychowywać. Jeśli trzeba – dając klapsa.

Przed przybyciem mamy Wencheng Tybetańczycy byli niczym dzieci wykarmione przez wilki. To ona otarła im z buź czerwoną farbę, którą się smarowali, żeby wyglądać groźniej. To ona nawróciła prymitywnych animistów na buddyzm. To ona wynalazła thanki, malowidła sakralne, oraz tybetańską medycynę. To ona sprawiła, że Tybet z pasterskiego stał się rolniczy, pokazując, jak uprawiać warzywa i mielić mąkę. To chińskiej księżniczce Tybetańczycy zawdzięczają technologię wytwarzania papieru, tuszu i jedwabiu, a nawet upowszechnienie pozdrowienia „taszi delek”, czyli tybetańskiego „dzień dobry”… W latach 80. profesor Dordże Cering został wyrzucony z Chińskiego Instytutu Tybetologii w Pekinie, bo twierdził, że rolnictwo w Tybecie istniało na długo przed Wencheng. I nieważne, że według źródeł jedyną rzeczą, której wcześniej nie uprawiano na płaskowyżu, była rzodkiew.

Brakująca flaga

Zostawiam Wencheng samą sobie. Wybieram inny spektakl – tybetańskie widowisko nangma serwowane w kilku nocnych lokalach. Na sali ani jednego Chińczyka. Żadnych turystów. Wykonawcy w tradycyjnych strojach śpiewają tradycyjne pieśni, tańczą tradycyjne tańce.

Barmanki ledwo widać zza piramidy puszek Budweisera i tytoniowej mgły. Piwo w Tybecie pije się ciepłe, z kieliszków do wódki. Nalewaniem nie trzeba się kłopotać, kelnerki dbają, by żaden kieliszek nie pozostawał pusty. Dziewczyny są w strojach regionalnych: suknia z pasiastym fartuchem, na głowie złożona w kostkę chusta. Tylko jedna kelnerka nosi białe kozaczki i kostium country ze spódniczką nad kolana. A publika z każdą chwilą bawi się coraz lepiej, coraz wylewniej wręcza wykonawcom khataki, jedwabne szarfy ofiarne, w końcu sama rusza na scenę.

Tłem dla jej tańców i pieśni też jest Potala. Ale na dachu makiety nie ma chińskiej flagi. W oknach najwyższych pięter, gdzie mieszkał Dalajlama, palą się światła. A w rogu sceny stoi gaśnica.

Tylko bez skojarzeń. Tutaj nikt się nie ma zamiaru podpalać.

Robert Stefanicki
error: Content is protected !!