„Wolę żyć w stawie niż w Mjanmie” – korespondencja z Bangladeszu

Największy na świecie obóz uchodźców wyrósł w ciągu ostatnich miesięcy w Bangladeszu, gdzie schronili się muzułmanie Rohingya uciekający przed prześladowaniami z sąsiedniej Mjanmy. Trwa wyścig z czasem, żeby nie zmył go monsun Ze wzgórza rozpościera się imponujący obraz ludzkiej zdolności do przeżycia i adaptacji. Ale ludzi prawie nie widać. Wszystko szczelnie pokrywają płachetki plastiku osłaniające liche schronienia uchodźców. Pierwsi osiedlali się w dolinach, kolejni na wzniesieniach – wszędzie, gdzie znaleźli lub wykarczowali sobie parę metrów kwadratowych płaskiego terenu. Ostatni musieli ryć w zboczach terasy.

W dół prowadzą strome dróżki wydeptane w glinie. Łatwo sobie wyobrazić, co się z nimi stanie po pierwszym deszczu. Monsun właśnie nadciąga. Bangladesz nauczył się radzić sobie z sezonowymi zjawiskami, ale uchodźcze miasta w rejonie Koks Badźaru zasiedlone przybyszami z Mjanmy (dawniej Birma) w zeszłym roku jeszcze nie istniały. Był tu las. Więc tak naprawdę nikt nie wie, co się stanie, gdy nadejdą ulewy. Ilu się utopi? Ilu zmyje obsuwająca się ziemia? Czy uda się utrzymać dostawy żywności? Czy wybuchną epidemie?

Trwa wyścig z czasem. W obozie Unchiprang chatki stoją ściana w ścianę, ledwo starcza miejsca na wąskie przejście. Robotnicy „brukują” je workami z piaskiem z logo Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji (IOM), agendy ONZ, która opiekuje się połową obozów w Bangladeszu (drugą połową zarządza UNHCR, czyli urząd Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców). Kiedy obóz zaleje deszcz, takimi groblami będzie można dalej dostarczać pomoc.

Inni kopią rowy odpływowe, umacniają terasy. Organizacje pomocowe rozdają liny i bambusowe słupki do wzmocnienia namiotów. Trenują wolontariuszy, którzy będą ostrzegać przed kataklizmem.

Kilkadziesiąt tysięcy uchodźców muzułmańskich z mjanmańskiego stanu Rakhine mieszka w Bangladeszu już od wczesnych lat 90. Ale takiej fali jak minionego lata jeszcze nie było. W ciągu kilku miesięcy dwie trzecie tej mniejszości uciekło przed prześladowaniami za granicę lub zostało wysiedlonych.

Ich opowieści są podobne: „Wojsko przyszło do wioski we wrześniu. Zrzucili bombę z helikoptera, nasz dom spłonął. Zabili wujka, postrzelili ojca, uwięzili brata. Musieliśmy uciekać. Przenieśliśmy się do rodziny w innej wiosce, ale i tam pojawiła się armia – ogłosili, że kto nie jest stąd, musi się wynieść. Bili. Strzelali. Podpalali. Gwałcili. Rabowali. Ukrywaliśmy się przez kilka tygodni/miesięcy w lesie, licząc na to, że będziemy mogli wrócić do domów. Jedliśmy liście z drzew. W końcu zdecydowaliśmy się przekroczyć granicę”.

Podkreślają, że i wcześniej nie czuli się wolni w buddyjskim państwie rządzonym przez armię. Rohingya mogli uczyć dzieci jedynie własnym sumptem, w domach, szkoła im się nie należała. Nie pozwalano też na działalność medres – szkół koranicznych. W 2015 r. odebrano im dowody osobiste poświadczające obywatelstwo, wymieniając na „białe kartki” meldunkowe – co pozwala władzom twierdzić, że są nielegalnymi migrantami lub potomkami tychże (historia migracji muzułmanów do Mjanmy sięga XVII w.).

Pretekstem do czystek był „terroryzm” rohingyańskiego ruchu oporu ARSA, który 25 sierpnia 2017 r. zaatakował posterunki wojskowe. Wszyscy moi rozmówcy zapewniają, że nigdy się nie zetknęli z ARSA – podejrzewają, że to wymysł mjanmańskich generałów.

W ciągu kilku miesięcy liczba uchodźców na południu Bangladeszu wzrosła do 900 tys. Gdy dodać do tego Rohingya, którzy uciekli do innych krajów regionu, wyjdzie ponad milion.

W Bangladeszu powróciła epoka wielkich odkryć geograficznych. Np. obóz Jadimura odkryto dopiero w listopadzie, gdy już osiedliło się tam 5 tys. rodzin. Miasto o populacji Szczytna tygodniami nie miało zapewnionej wody, latryn, dostaw żywności ani lekarza. Uchodźcy wycięli las, co nie spodobało się mieszkającym tam słoniom. Parokrotnie tratowały obozowisko.

618 tys. ludzi żyje w tzw. megacampie („wielki obóz”) – przejście z jednego krańca na drugi zabrałoby osiem godzin. To dziś największy obóz uchodźców na świecie, pozostawił w tyle kenijski Dadaab i ugandyjski Bidibidi.

Rohingya docierali do mostów granicznych lub przeprawiali się przez rzekę, opłaciwszy banglijskiego rybaka przewoźnika. I osiedlali się w pierwszym wolnym miejscu – na polach ryżowych, podwórkach czy zarośniętych buszem pagórkach. W szczycie kryzysu przybywało 5-10 tys. osób dziennie. Większość (54 proc.) stanowiły dzieci.

Na ratunek Rohingya ruszyła machina międzynarodowej pomocy humanitarnej. Czołowym donatorem jest Unia Europejska, która przez ostatnią dekadę wydała na pomoc uchodźcom w Bangladeszu 53 mln euro (19 mln w 2017 r.), dofinansowując agencje oenzetowskie i organizacje pozarządowe, jak Save the Children, Action Against Hunger, Solidarites, Danish Refugee Council. Podobne kwoty UE przeznacza na pomoc Rohingya pozostałym w Mjanmie.

W megacampie na żółtawej ziemi przed namiotem Action Against Hunger siedzi kilkadziesiąt kobiet z dziećmi. Czekają na badanie. Sanitariusz mierzy obwód ramienia dziecka paskiem MUAC przypominającym centymetr krawiecki. Kolor na podziałce informuje o poziomie niedożywienia. Negatywnie przechodzi ten test blisko połowa dzieci. Ciężką formę niedożywienia zagrażającą życiu zdiagnozowano u 7 tys.

Matki od razu dostają odpowiednie odżywki, które pakują do przyniesionych ze sobą czerwonych kubłów z logo Światowego Programu Żywnościowego (WFP). Niemowlęta są też dokarmiane na miejscu odżywkami z tubki. Cały proces odbywa się w zaskakującej ciszy, dzieci nawet nie pisną.

Część nowo przybyłych dowożono z granicy do punktu rejestracyjnego, ale większość identyfikowano dopiero po czasie. Uchodźcy otrzymują obozowe dowody tożsamości, są szczepieni. Dostają też kije bambusowe, liny i plastikowe płachty, z których muszą sobie zbudować domek. W dużym namiocie na wzgórzu IOM uczy, jak to zrobić, żeby chatki nie porwał pierwszy podmuch. Mężczyźni siedzą w kręgu i pod okiem instruktora robią „kotwice” z bambusa, które wspólnymi siłami osadzają w ziemi – takie rusztowanie łatwo się nie zawali.

Najpilniejszym zadaniem było dostarczenie jedzenia – Rohingya przekraczali granicę często w jednym ubraniu, bez środków do życia. Dziś istnieje 20 punktów dystrybucji żywności zarządzanych przez WFP, skąd uchodźcy raz w miesiącu wynoszą na plecach ładunek ryżu, fasoli i oleju. To model archaiczny, ale najprostszy.

Wprowadzany jest system zbliżeniowych kart płatniczych, które pozwalają uchodźcom (na razie 165 tys.) kupować 19 artykułów, wedle upodobań, w licencjonowanych sklepach. Na liście przy wejściu do sklepiku widnieją m.in. dynia, papryczki, szpinak i popularne tu suszone rybki. Ceny są ustalane co miesiąc w negocjacjach z banglijskimi właścicielami sklepów. Na konta uchodźców trafia kwota ok. 10 dol. dostosowywana do aktualnych cen. To lepsze rozwiązanie od rozdawania żywności: przywraca poczucie godności i eliminuje wtórny rynek, kiedy ludzie muszą ze stratą odsprzedawać część przydziału, by kupić coś, czego potrzebują bardziej.

W niedalekiej przyszłości te same karty mają posłużyć do dystrybucji gazu ziemnego albo brykietów, co pozwoli ograniczyć wycinkę drzew – jeśli do tego czasu pozostaną jakieś drzewa, bo las znika w tempie „czterech boisk dziennie”.

Kto nie ma siły lub możliwości gotować samodzielnie, może skorzystać z publicznych garkuchni. Te dwa razy dziennie wydają ryż z soczewicą na ostro – podstawową potrawę w tym regionie.

„Lepiej żyć w stawie niż w Mjanmie” – odparł pewien starszy Rohingya, gdy Banglijczyk zwrócił mu uwagę, że postawił namiot na jego polu ryżowym, które każdej wiosny jest zalewane.

Szacuje się, że bezpośrednio zagrożonych jest ok. 150 tys. uchodźców, którzy osiedlili się w miejscach podatnych na osunięcia i powodzie. Organizacje pomocowe starają się ich przenosić, jednak bezpieczniejszych miejsc jest mało.

Ogromnym problemem jest niedostatek wody. Wywiercono 4 tys. studni, ale zasoby podziemne są na wyczerpaniu. W wielu miejscach zbiorniki otwierane są dwa razy dziennie, ludzie ustawiają naczynia w kilometrowej kolejce.

Wszędzie widać małe wychodki. Postawiono ich aż 40 tys., co brzmi doniośle, lecz połowa jest już zapełniona albo wybije wraz z monsunem, a to grozi epidemiami. Pilnie trzeba je zamknąć i wybudować nowe.

W obozie Unchiprang organizacja Solidarites realizuje osobliwy projekt: polową oczyszczalnię ścieków. Robotnicy w maseczkach wyciągają z latryn śmierdzący ładunek do beczek, które transportują na bambusowym drągu na szczyt góry. Tam zalewają wygrzebane w zboczach terasy-baseny. Ochrzczone wapnem ścieki są filtrowane przez kilka warstw piasku i żwiru, przesiąkają do gleby, nie zanieczyszczając jej. A latryny można zapełniać od nowa.

Choć Rohingya są pokrewni miejscowym Banglijczykom, w Bangladeszu przeżywają szok kulturowy. Wieśniacy nagle znajdują się w wielotysięcznym „mieście”, z sąsiadami na wyciągnięcie ramienia. Na ogół są analfabetami albo skończyli jedną-dwie klasy – to efekt polityki Mjanmy. Nawet korzystania z latryn trzeba ich nauczyć. Wytłumaczyć, dlaczego należy myć ręce. Kobiety, które w starym kraju ledwie zakrywały głowę chustą, chodzą zakutane w abaję i nikab odsłaniający same oczy. Co ciekawe, stroje te ufundowała UE, przyjmując argument Oxfamu, że pozwoli to uniknąć zamknięcia kobiet w domu.

Istotnie, w społeczności uchodźczej kobiety Rohingya są znacznie aktywniejsze. NGO-sy starają się je zatrudniać np. do reprezentowania każdych stu rodzin. Najmują też „wolontariuszki” (akceptowany przez Bangladesz termin na nieformalnego pracownika), by chodziły po chatkach, identyfikowały chorych, niezaszczepionych i namawiały ciężarne na poród w klinice. W Mjanmie muzułmanki nie miały zwyczaju chodzić do lekarza.

Rząd w Dhace nie jest łatwym partnerem. Jego reakcja na kryzys uchodźczy była schizofreniczna. Z jednej strony przyjął ogromną masę ludzką – choć mógł zamknąć granicę – za co społeczność międzynarodowa nie może się go nachwalić. Dał ziemię i materiały do budowy namiotów. Politycznie Dhaka stoi murem za braćmi w wierze i potępia Mjanmę.

Z drugiej strony Rohingya są tu niewygodnym tematem. W 1992 r. Dhaka przestała uznawać ich za uchodźców, pozbawiając ochrony międzynarodowej. Ci, którzy przybyli po tej dacie, są mieszkańcami drugiej kategorii z ograniczonym prawem do poruszania się i korzystania z usług państwa. Bangladesz restrykcyjnie traktuje zagraniczne organizacje pozarządowe, potrafi kazać im wynosić się z dnia na dzień. Cofa się dopiero pod naporem faktów. Wybuchłej w grudniu epidemii błonicy Rohingya zawdzięczają pozwolenie na działanie zagranicznych misji medycznych, import leków i szczepionek – władze najwyraźniej przestraszyły się, że choroba się rozniesie.

Zebrane 14 mln dol. dla Rohingya utknęło na biurokratycznych przeszkodach Dhaki. By nie naruszyć wizerunku tymczasowości obozów, Bangladesz zabrania budować tam z cegieł i cementu. Wszyscy wykorzystują więc bambusowe pnie. Ale wcześniej nie pozwalano nawet na to. NGO-sy wywalczyły najpierw zgodę na używanie bambusa do budowy sal użytku publicznego, aż rząd przestał oponować przeciwko konstruowaniu zeń chat.

Rohingya nie mają prawa do pracy w Bangladeszu, nie wolno zakładać dla nich szkół, mają zakaz opuszczania obozów i wchodzenia w związki małżeńskie z Banglijczykami.

Trudno potępiać Dhakę, pamiętając, jak przed uchodźcami broni się Europa. 163-milionowy kraj powinien sobie poradzić z dodatkowym milionem, ale lokalnie sytuacja jest zła. Rohingya mieszkają nie tylko w obozach. Przy granicy są wioski, gdzie większość stanowią już przybysze z Mjanmy. Gwałtownie wzrosły ceny żywności. Trudniej o pracę i przyzwoitą płacę, bo Rohingya najmują się do prostych prac na czarno za niskie stawki.

Mimo wszystko spięć między gospodarzami i gośćmi jest zaskakująco mało.

Dla nas są nie do odróżnienia: ubrani w koszule i lungi, z brodami, w białych muzułmańskich czapeczkach. Jednakowo zafrasowani zasiedli na plastikowych krzesłach na podwórzu jednego z gospodarzy. Przybysze z Mjanmy i właściciele ziemi, którą ci zajęli.

– Oddałem pole, z którego plony były przeznaczone na sprzedaż. Ratowanie ludzkiego życia jest ważniejsze – mówi Mohammed Imam Husajn.

Żadnego wsparcia od rządu nie dostał. A od organizacji humanitarnych? Wszak dokładają starań, żeby Banglijczycy nie czuli się wykluczeni: mogą korzystać z publicznych garkuchni i lekarzy tak samo jak Rohingya. Lecz Husajn jest sceptyczny. Twierdzi, że w klinice „dają 10 tabletek Rohingya, ale tylko dwie Banglijczykowi”, bo uważają, że jego stać na zakup.

Gościnni gospodarze nagrody „oczekują tylko od Boga”. Ile to jeszcze potrwa? Husajn deklaruje, że będą pomagać „do końca”, by za chwilę stwierdzić, że długo tak nie dadzą rady.

Głos zabiera Rohingya w średnim wieku – Siradul Islam. Wyraża wdzięczność za gościnę. Na pytanie, co zrobi podczas monsunu, wybucha szlochem: „Nie dbamy o nasze życie tutaj. Chcemy tylko wrócić do domu”. Po chwili wszyscy mają łzy w oczach.

– Cieszymy się, że dostajemy jedzenie, że mamy gdzie spać, czujemy się bezpiecznie – słyszę od 18-letniego Mohammeda Arfata. – Ale nie mamy tu co robić. Nie ma szkoły, nie wolno nam pracować, nie możemy stąd wyjechać. Żyjemy w cudzym korytarzu. Co robimy całymi dniami? Marzymy o powrocie. Lecz to nie nastąpi, dopóki świat nie wymusi na Mjanmie gwarancji bezpieczeństwa dla Rohingya, poszanowania ich praw i godności.

Jaka przyszłość ich czeka? Prawdopodobnie jesteśmy świadkami narodzin kolejnego „tymczasowego” kryzysu uchodźczego, dla którego dobrego rozwiązania nie będzie przez dziesięciolecia. Ze społecznością coraz bardziej odartą z nadziei na powrót w rodzinne strony, sfrustrowaną brakiem zajęcia i perspektyw na ułożenie sobie życia na uchodźstwie.

Bangladesz chce, żeby Mjanma przyjęła Rohingya z powrotem. W grudniu podpisano umowę o repatriacjach, ale do połowy kwietnia przyjęto jedną rodzinę. Społeczność międzynarodowa naciska, by repatriacje były dobrowolne, uchodźcy nie chcą wracać do tego, od czego uciekli, a Mjanma gra na czas.

– Nie możemy ich trzymać w nieskończoność – mówi Mohammed Abul Kalam, szef Biura Pomocy i Repatriacji Uchodźców w Koks Badźarze. – Powodują duże zmiany demograficzne. Na dłuższą metę to nie do zniesienia. Należałoby nakłonić Mjanmę do przyjęcia Rohingya i zwrócenia im godności, własności, praw.

Niestety, praktycznie nie ma sposobu na zmuszenie mjanmańskich władz do zmiany polityki wobec muzułmanów. Ma ona poparcie większości społeczeństwa, kraj jest zasobny w surowce i ma dobre relacje z Chinami.

Bangladesz ma plan B. Chce przesiedlić uchodźców – w pierwszym rzucie 100 tys. – na wyspę, którą armia kończy wydobywać z morza i umacniać. Pracownicy humanitarni obawiają się, że może to być wyspa-więzienie, do tego podatna na pogodowe kataklizmy.

Strumień uciekinierów już prawie wysechł, co nie znaczy, że ich liczba nie będzie rosła. Według Save the Children w ciągu pierwszych trzech miesięcy 2018 r. w obozach urodziło się 60-100 tys. dzieci (ta rozpiętość szacunków pokazuje, w jakiej mgle poruszają się organizacje humanitarne).

– Kryzys będzie trwać – wieści Suranga Mallawa, miejscowa ekspertka ECHO, humanitarnego ramienia Komisji Europejskiej. – 90 proc. Rohingya w Bangladeszu wciąż potrzebuje pomocy, nie jesteśmy w stanie zapewnić jej wszystkim.

W marcu organizacje humanitarne przedstawiły nowy plan pomocy dla Rohingya. Z budżetu planowanego na prawie miliard dolarów na razie donatorzy pokryli 7 proc.

Robert Stefanicki,

Gazeta Wyborcza 26 kwietnia 2018

error: Content is protected !!