Chiński rząd przymusowo osiedla koczowników w Tybecie, tłumacząc to ochroną środowiska i chęcią poprawy warunków życia „zacofanej” społeczności. Zamknięci w domach pasterze nie czują się szczęśliwi.
Khampowie rozsiedli się wygodnie na ziemi przodków. Rozmawiają, wygrzewają się w słońcu, piją słabe piwo jęczmienne smakiem i kolorem przypominające kumys, leniwie łuskają pestki słonecznika. Pośród tego pikniku trwa taniec gor-dze. Mężczyźni i kobiety ustawili się w dwóch szeregach i, przestępując z nogi na nogę, przerzucają się kolejnymi strofami. Jedne zwrotki chwalą ojczyznę, przyrodę i lamów, inne są pieśniami miłosnymi. W namiocie obok mnisi wznoszą modły przed portretem Dalajlamy. Jak wzrokiem sięgnąć, nie ma ani jednego Chińczyka.
Ta sielanka jest złudzeniem. Śpiewy pasterzy i pasterek, którzy zjechali na swoje święto pod Lithangiem, brzmią jak pożegnalna orkiestra z „Titanica”. Nadchodzi bowiem zmierzch ich wolności: chiński rząd finalizuje kampanię przymusowego osiedlania tybetańskich koczowników.
*
Najbardziej charakterystycznym krajobrazem Krainy Śniegu nie są wcale ośnieżone szczyty i przełęcze, lecz bezkresne łąki, które zajmują aż 70 procent powierzchni Tybetu. To ziemia niemal wolna od brzemienia człowieka; gdzieniegdzie tylko widać pojedyńcze namioty pasterzy oraz stada należących do nich jaków. Jednych i drugich z roku na rok jest coraz mniej. Namioty znikają, za to wzdłuż asfaltowanych dróg wyrastają nowe domy, do jakich władza ludowa przeprowadza nomadów.
„Skala i szybkość zmian populacji wiejskiej w Tybecie w drodze masowej polityki przesiedleń nie ma precedensu w czasach po Mao Zedongu”, ocenił Human Rights Watch w ubiegłorocznym raporcie. Powołując się na oficjalne dane, HRW podaje, że przez ostatnie siedem lat do nowych kwater trafiły ponad dwa miliony ludzi, co stanowiłoby więcej niż połowę mieszkańców Tybetańskiego Regionu Autonomicznego. Także w prefekturach Tybetu administracyjnie włączonych do chińskich prowincji kilkaset tysięcy nomadów skoszarowano w Nowych Socjalistycznych Wioskach.
Te widoczne po drodze ze świętego jeziora Nam-co do Lhasy są nieduże, zwykle złożone z około tuzina dymów, niektóre wyposażono w latarnie solarne. „Nowe socjalistyczne” domy nie psują krajobrazu, wszystkie są w stylu tybetańskim. Powierzchnię najmniejszych można oszacować na 80 m2, największe mają trzy razy tyle. Każde domostwo posiada podwórze otoczone murem, zamykane żelazną bramą, a w pobliżu zagrodę dla zwierząt. Między sąsiadami jest co najmniej sto metrów wolnej przestrzeni, którą można wypełnić choćby kopcami suszonego na opał nawozu.
Ogorzała kobieta w chuście właśnie zmierza do swojego nowego domu z wiaderkiem mleka ze świeżego udoju. Ceten mieszka tu od zeszłego roku wraz z ośmioosobową rodziną. Wcześniej żyli nie w namiocie, tylko we własnym domu z cegły, nie są to więc nomadzi, a pasterze „ucywilizowani” już wcześniej. Mimo to władza nakazała im się przeprowadzić, pozwalając zatrzymać tylko piętnaście jaków. Nowy dom kosztował 600 tys. juanów (ponad 300 tys. zł), na zakup rząd przyznał pożyczkę, którą wzbogaceni mimo woli muszą teraz spłacać. Mąż Ceten zajmuje się handlem i tylko dzięki temu rodzina jest w stanie się utrzymać i płacić raty.
*
Ich dom to jakby bliźniak złożony z dwóch części połączonych przeszkloną werandą. Płaski dach, duże okna od frontu, mniejsze po bokach, koronkowe okapy wytłaczane z blachy. Projekt jest kopią tradycyjnego domu, różni się tylko użytym materiałem budowlanym. Czy to prawda, że w betonowych ścianach jest o wiele zimniej niż w gliniano-drewnianych? Ceten zarzeka się, że jej ciepło.
Przedpokój pan domu wymalował w tybetańskie wzory i obrazki z mitologii buddyjskiej. Na bieliźnianym sznurze suszą się długie wstęgi sera przypominające pończochy. Na parterze jest jeszcze obszerna kuchnia z piecem na jacze łajno. Tutaj, na kanapach ustawionych pod nietynkowanymi ścianami, rodzina gromadzi się w zimie, bo inne pomieszczenia są nieogrzewane.
W salonie na piętrze wystrój eklektyczny: skajowe fotele, szklane stoliki herbaciane i tradycyjne posłanie tybetańskie na kolorowych skrzyniach. Największe i najciekawsze pomieszczenie gospodyni nazywa pokojem modlitwy. Po jednej stronie wieża stereo z boomboxem i telewizor, z drugiej siedziska. Całą frontową ścianę zajmuje ołtarz ustawiony na długim kredensie. Czego tutaj nie ma… Patrząc od lewej: oprawiony w złotą ramę i otulony szarfą ofiarną – jak każe władza – plakat z czterema poprzednimi przywódcami Chińskiej Republiki Ludowej: Mao, Dengiem, Jiangiem i Hu na tle chińskiej flagi i placu Tiananmen, thanka (zwijane malowidło sakralne), rząd dyplomów oprawionych w ramki, kilka butelek alkoholu zapewne w celach ofiarnych, zdjęcie lamy, drzewko bonsai, kadzielnica rzeźbiona w lwy śnieżne i gazele, głowa owcy ulepiona z masła, naczynie z mąką jęczmienną, sztuczny kwiatek w doniczce.
W domu jest prąd, ale nie ma kanalizacji i bieżącej wody. Mimo to Ceten nie narzeka na warunki. Największym zmartwieniem pani domu jest to, że jej wnuk chciałby pracować dla rządu, a nie ma koneksji. Wyjmuje z szafy garść dyplomów swoich potomków, widać, że jest z nich bardzo dumna, ale na co dyplomy, skoro nie ma pracy?
Największym marzeniem każdego Tybetańczyka jest „praca dla rządu”, co wcale nie musi oznaczać zatrudnienia w służbie bezpieczeństwa, ale jakikolwiek etat państwowy, w urzędzie albo w szkole. Siedzi się na takiej posadzie pięć godzin dziennie, a zarobki są dużo lepsze niż w Chinach – to świadoma polityka, Pekin próbuje w ten sposób kupić lojalność Tybetańczyków i skusić do przeprowadzki na niezdrowy Dach Świata chińskie kadry. Szczęśliwcy na państwowych etatach tworzą w Tybecie wyższą klasę średnią. Ale o posadę trudno, większość jest zarezerwowana dla Chińczyków.
*
Trudno orzec, czy Ceten jest szczerze zadowolona z warunków, w jakich kazano jej żyć. Być może była po prostu na tyle rozsądna, by nie narzekać przed obcymi, którzy z niejasnego powodu zatrzymują się na poboczu, węszą w cudzym domu, robią zdjęcia i zadają dziwne pytania. W każdym razie z zapewnień rządu, iż przesiedlenia są całkowicie dobrowolne, wszyscy objęci programem są wdzięczni za poprawę warunków życia, a architektura nowych domów odpowiada „etnicznej charakterystyce obszaru”, prawdziwe jest tylko to ostatnie. Niektórzy Tybetańczycy, z którymi rozmawiał HRW, istotnie byli zadowoleni, jednak wielu twierdziło, że im się pogorszyło. „W nowych osiedlach musimy wszystko kupować, ale nie mamy za co – mówi cytowana w raporcie Drolma Como, koczowniczka z Qinghai. – Pięćset juanów, jakie daje nam rząd, nie starcza nawet na opłacenie rachunków za prąd i wodę. A trzeba jeszcze kupić jedzenie”.
Koszt budowy domów obciąża głównie Tybetańczyków. Jedna z chińskich analiz mówi, że do każdego juana rządowych subsydiów gospodarstwo domowe musi dołożyć cztery i pół juana. Dużym problemem jest brak pracy, instytucje państwowe nie pomagają jej znaleźć. Bez zajęcia pozostaje 60 procent osiedlonych koczowników.
– Nie o to chodzi, że osiedlanie nomadów z zasady jest złe – mówi Cering Como, szefowa Tybetańskiego Centrum Praw Człowieka i Demokracji w indyjskiej Dharamsali, siedzibie tybetańskiego rządu emigracyjnego. – Idzie o sposób, w jaki to robią. Nowi uchodźcy mówią nam, że największym problemem po osiedleniu było dla nich przestawienie się z samowystarczalności na funkcjonowanie w ekonomii pieniądza. Zasiłki są zbyt niskie, niektórzy muszą żebrać o jedzenie. Wielu bezrobotnych zarabia tylko na zbieraniu grzybów używanych w chińskiej medycynie. Kupują w sklepach na kreskę i spłacają dług w sezonie zbiorów. To bardzo nieprzemyślana polityka.
Pisarz i poeta z Tybetu piszący pod pseudonimem Bongtak Rilu wylicza straty osiedlanych pasterzy. Zanika poczucie jedności i solidarność, którymi kultura nomadów była z konieczności przesiąknięta, gdyż bez pomocy sąsiadów w trudnych warunkach nie dali by rady przeżyć. Dawna gościnność znikła. Przesiedlani do miast „stronią od sąsiadów, a jeśli już muszą wyjść z domu, zakładają na drzwi wielkie kłódki”. Młodzi mężczyźni bez pracy wałęsają się po ulicach i grają w bilard, a nocami coraz częściej kradną, co dawniej było nie do pomyślenia. Ginie kultura ludowa. „Przesiedlenie do miast kładzie kres tradycji wspólnego śpiewania pieśni. Teraz tylko się je i pije. Dzieci nie znoszą folkloru. Wolą bezmyślne oglądanie kreskówek i innych programów państwowej telewizji”.
*
Niemal od samego początku okupacji Tybetu na początku lat 50. chińska partia komunistyczna próbowała reformować koczowników. Za Mao osiedlano ich w komunach, nakładano obowiązkowe kontyngenty, nakazano grodzić pastwiska. W latach 80. pasterze odzyskali swobodę, ale już dekadę później nową falę przesiedleń zaczęto uzasadniać względami ekologicznymi. Nadmierny wypas – tłumaczono – powoduje erozję, która przyczynia się do powodzi, obniża się też jakość trawy. Przeciętna waga jaka spadła w ciągu 20 lat o jakieś sto-dwieście kilo.
Bez wątpienia pastwiska trzeba chronić. Naukowcy uważają wyżynne łąki tybetańskie za jeden z najważniejszych ekosystemów świata, jak las tropikalny czy tundra arktyczna. Jednak stosowany tu od wieków wypas ekstensywny, w zgodzie z zasadami wiary buddyjskiej, dobrze służył środowisku. Inaczej niż chrześcijanie, buddyści nie uważają, że Bóg dał im władzę nad naturą. Tybetańczycy chronili swe łąki, bo wiedzieli, że w następnym życiu – czy w postaci ludzkiej, czy zwierzęcej – będą ich znowu potrzebować. Pastwiska nie były ogrodzone, ale podzielone między klany; każdy wiedział gdzie może wypasać swoje zwierzęta i na jakich zasadach. Stada pędzono tam, gdzie trawa aktualnie była lepsza, co pozwalało na naturalną rekultywację wydeptanych i wyjedzonych terenów.
Choć Chińczycy podkreślają, że ich celem jest stworzenie nomadom szansy awansu społeczno-ekonomicznego, najważniejszym celem kampanii osiedleńczej wydaje się wzmocnienie kontroli nad populacją Tybetu. Zhang Qingli, były szef partii w Tybecie, stwierdził, że cywilizowanie chłopów i nomadów „to nasza walka z kliką Dalajlamy o przejęcie inicjatywy w wymiarze zapewnienia podstawowych warunków życiowych”.
Niezależnie od tego, pastwiska na Dachu Świata stały się areną starcia dwóch całkowicie odmiennych kultur. Chińczycy uważają styl życia koczowników za zacofany i nieproduktywny. Nie rozumieją, dlaczego Tybetańczycy nie chcą się dostosować do zasad rynkowych i zintensyfikować produkcji mięsa. Co roku, według naukowo opracowanego modelu, powinni zarzynać jedną czwartą posiadanych jaków i połowę owiec. Wtedy by się bogacili – jeśli tego nie robią, to na pewno z głupoty.
Tybetańczycy widzą to inaczej. Żyją ze swoimi zwierzętami w symbiozie. Zabijają tylko wtedy, kiedy to konieczne, kiedy trzeba zaspokoić głód własnej rodziny. Pozbawienie życia czującej istoty to grzech. Poza tym utrzymywanie dużego stada jest dla pasterzy jedyną polisą ubezpieczeniową przed klęskami żywiołowymi, chorobami, głodem. Nie rozumieją, dlaczego mieliby sprzedawać chińskim pośrednikom mięso, które zostanie przewiezione chińskimi ciężarówkami na chińskie rynki w chińskich miastach dla chińskich konsumentów. Nie widzą potrzeby bogacenia się.
– Jak mam nadwyżkę pieniędzy, idę do herbaciarni w mieście – tłumaczy starszy nomada z Amdo (tybetańska herbaciarnia to nasz bar). – Gdybym miał jeszcze więcej, pojechałbym na pielgrzymkę do Lhasy, a jakby starczyło, to do Indii, zobaczyć Dalajlamę. Gdyby pieniędzy było naprawdę dużo, pomyślałbym o otwarciu interesu w mieście. Ale mnie do miasta nie ciągnie, lubię zwierzęta.
Rząd ma swoje sposoby, żeby ściągnąć pasterzy do miasta – i zahamować ich przyrost naturalny. Każdej osiedlonej rodzinie w zależności od jej wielkości przydzielono określoną liczbę dozwolonych zwierząt. Oznacza to, że rodzenie dalszych dzieci jest równoznaczne z ubożeniem, bo nie można zwiększyć stad. Dzięki temu rodzice sami dojdą do wniosku, że nie opłaca się rozmnażać, albo wyślą dzieci do miasta. W każdym okręgu powstał ośrodek miejski, ściągający nadwyżkę młodych ludzi z terenów wiejskich, wcale nie pod przymusem.
Robert Stefanicki
Polityka, 21.01.2015