Małe Mali w Mauretanii. Spotkałem szczęśliwych uchodźców

Wizyta w obozie uchodźców Mbera pozwala uwierzyć, że Malijczycy, od lat nękani konfliktami, wysiedlani i zabijani, wciąż potrafią żyć w zgodzie. Tylko ich mauretańscy gospodarze czują się coraz gorzej.

Owinięta różową chustą Malijka Iwartat Walet Omar siedzi na wyschniętej na pył ziemi przed magazynem Światowego Programu Żywnościowego w towarzystwie worów ryżu, mąki i solidnej bańki oleju. W 45-stopniowym upale czeka na transport do swojego namiotu wózkiem ciągniętym przez zmęczone osły.

Omar właśnie odebrała swój przydział na dwa miesiące. Do tego gotówkę, za którą dokupi na rynku warzywa, sorgo i rybę. Należną dietę określono na 1,3 tys. kalorii dziennie – mało, ale ważniejsza jest pewność, że nikomu nie zabraknie. Niedożywieni, chorzy, słabi otrzymają dodatkową pomoc. A zamożni – bywają i tacy – dostaną mniej. Stratyfikacja majątkowa to nowy pomysł, z początku budzący opór, ale zarządzające obozem Biuro Komisarza ds. Uchodźców (UNHCR) ma nadzieję, że się przyjmie.

Jak większość jej ziomków z Mbery Omar przekroczyła granicę z Mauretanią w 2012 r. W Mali wybuchła wtedy wojna między armią a rebeliantami tuareskimi, a następnie z dżihadystami. Fala uchodźców ruszyła do sąsiednich krajów, Mauretania przyjęła ich najwięcej.

Omar uciekła razem z mężem i córką. Ubolewa, że nie zdołali zabrać ze sobą stada kóz i bydła, dlatego teraz muszą polegać na żywności darowanej przez ONZ. W Mberze mieszka razem z 67 tys. Malijczyków. Także polski podatnik ma udział w pomaganiu im – za pośrednictwem Unii Europejskiej, współfinansującej projekty agencji ONZ i organizacji pozarządowych.

W Mali wciąż jest niebezpiecznie. W maju doszło tam do drugiego w ciągu dziewięciu miesięcy puczu. Obok żołnierzy panoszą się dżihadyści, watażkowie i bandyci, napadający na wioski pod rozmaitymi pretekstami. Nakłada się na to skomplikowana mozaika plemienno-etniczna. Ludzie czasem nawet nie wiedzą, kto im zagraża, przed kim uciekają. Uciekają przed przemocą.

Omar zamierza wrócić, dopiero „jak sytuacja się uspokoi”. Zresztą nie ma do czego. Do Mauretanii zbiegła cała jej wioska, domu pewnie już nie ma.

Inna uchodźczyni, Toba ut Indithema, w tym samym czasie co Omar została wypędzona z domu przez armię. W obozie próbuje się utrzymać z wyrobu poduszek i skórzanych etui na telefony, ale biznes idzie marnie, bo klienci nie mają pieniędzy. Jej sąsiadka Rszida Mint Bareck przybyła do obozu dwa miesiące temu, gdy „bandyci”, jak mówi, „biali Arabowie” uniemożliwili jej wiosce, zamieszkałej przez „czarnych Arabów”, korzystanie ze studni.

Jako najcenniejszy dar uchodźcy wskazują szkoły. W obozie jest ich 12, w tym cztery licea, wszystkie realizują malijski program nauczania. Niektórzy rodzice, nawet jak decydują się wrócić do kraju, dzieci zostawiają w obozie, żeby się uczyły. Inni wracają do Mauretanii, właśnie ze względu na szanse edukacyjne, lepsze niż w Mali. Kilku absolwentów skończyło studia w stolicy Nawakszut i wróciło do obozu nauczać.

Rozmawiam z dwojgiem młodych nauczycieli, w obozie od dziewięciu lat. 21-letni Mohamed ould Minh po pracy gra w obozowej lidze piłki nożnej, 26-letnia Aisza Biko w siatkówkę, a najbardziej lubi weekendowe przyjęcia tylko dla kobiet. Gdzie widzą siebie za kolejną dekadę? Minh chce zostać w Mauretanii, Biko ma nadzieję wrócić do Mali.

Są zadowoleni z życia w Mberze. Czy coś można by poprawić? Minh mówi, że przydałoby się zatrudnić więcej nauczycieli i znaleźć sposób na zachęcenie wszystkich rodziców, by posyłali dzieci do szkół. W obozie jest teraz 2,4 tys. uczniów – co oznacza, że wiele dzieci jest poza systemem. Biko za główny problem uznaje wczesne – w wielu 14, 15 lat – wydawanie dziewczynek za mąż, co kończy ich edukację.

Najważniejszą osobą w obozie jest koordynator Mohamed Abdel Wahab. Czerstwy 75-latek przyjmuje w swoim namiocie, z zewnątrz nieróżniącym się od innych, w gliniastym kolorze, nawiązującym do lokalnej architektury, od wewnątrz zaś wytapetowanym w wielkie róże z wyznaniem „love”.

Wahab jest łącznikiem między uchodźcami a agencjami pomocowymi. Pochodzi z okolic Timbuktu, był nauczycielem, potem pracował w niemieckiej firmie budującej studnie. Jego władza jest nieformalna i jakby samozwańcza, jakkolwiek niewątpliwie jest osobą poważaną, wykształconą, co podkreśla, sypiąc cytatami.

Wahab twierdzi, że był w pierwszej grupie uchodźców, która wybrała miejsce pod obóz – na wzniesieniu, gdzie było dużo piasku, żeby woda w porze deszczowej wsiąkała. Nie może się nachwalić mauretańskiej gościnności.

– Malijczykom nigdzie nie jest lepiej. Ci, którzy wyjechali do innych krajów, po pewnym czasie też starają się dostać do Mauretanii – mówi.

Jedyny problem: nie można budować swobodnie, UNHCR musi w tej sprawie negocjować z lokalnymi władzami. Mimo to namiotowo-szałasowa zabudowa Mbery jest kompletnie chaotyczna.

Szczęśliwy uchodźca brzmi jak oksymoron, ale ze wszystkich obozów, jakie odwiedziłem w ostatnich latach w Afryce i Azji, ten mauretański wydaje się najmniej problemowy. Malijczycy są wolni, mogą osiedlać się w dowolnym miejscu Mauretanii, korzystać z edukacji i opieki zdrowotnej na takich samych zasadach jak Mauretańczycy. Ostatnio władze zaczęły wydawać im świadectwa urodzenia, co UNHCR uznaje za milowy krok na drodze do ich integracji. Bo, skoro nie ma perspektywy powrotu do Mali, należało zmienić cele pomocy: następuje stopniowe przechodzenie od fazy humanitarnej do integracji i budowania samowystarczalności uciekinierów.

Dlaczego Mauretańczycy pomagają Malijczykom? Słyszę, że „saharyjska gościnność leży w ich naturze” i że to „muzułmański obowiązek”. Oba kraje są równie biedne: nominalnie PKB Mali jest dwa razy wyższy, ale na głowę dwa razy niższy. Mauretania to jeden z najrzadziej zaludnionych krajów świata i presja na zasoby jest mniejsza – choć, jak się zaraz okaże, istnieje. A ponieważ Mauretanii daleko do demokracji, uchodźcy nie są rozgrywani politycznie, jak w Kenii czy Bangladeszu.

Dziwnie być w kraju, gdzie COVID-19 nie zebrał żniwa – co najwyżej uderzył w gospodarkę, w przypadku Mauretanii dołując ceny jej surowców eksportowych, Malijczykom zaś utrudniając handel. W obozie wprowadzono obostrzenia, wykryto w sumie „dwa lub trzy” zakażenia. Według koordynatora Wahaba większym problemem w tym czasie były pożary, które zniszczyły resztki cennej zieleni. Uchodźcy powołali własną ochotniczą straż pożarną i gasili je wspólnie z Mauretańczykami.

Wahab, chcąc zaświecić przykładem, zaszczepił się jako pierwszy. W obozie dostępna jest szczepionka AstraZeneki, szczepienia rozpoczęto w maju. Ale chętnych brakuje, autorytet koordynatora ma swoje granice.

W dystrykcie Bassikounou, gdzie leży Mbera, jest już dwa razy więcej Malijczyków niż Mauretańczyków. Część mieszka poza obozem. UNHCR w porozumieniu z władzami doprowadził do powstania „komitetu pokojowego współistnienia”, którego zadaniem jest rozwiązywanie konfliktów na styku obu społeczności. Każda z 74 wiosek ma w nim przedstawiciela. Jest też oddzielny komitet ds. praw kobiet, całkowicie sfeminizowany.

Pokojowemu komitetowi udaje się rozwiązywać głównie spory rodzinne, np. między mieszanymi małżeństwami. Raz zdarzyło się, że Mauretańczyk ukradł zwierzęta Malijczyka – złodzieja wytropiono, zabrano na policję i nakłoniono do zapłaty odszkodowania. Udało się też ustalić godziny korzystania ze studni przez uchodźców i Mauretańczyków.

Po wymienieniu tych sukcesów następuje wyliczanka pretensji wobec Malijczyków. „Przez nich brakuje wody – czasem nawet przez tydzień. A w bazie ONZ woda zawsze jest! Malijczycy pojawiają się tu ze swoimi stadami, które wyżerają pastwiska i jest coraz mniej drzew. Szkolne klasy liczą nawet po stu uczniów. Trzeba by robić zajęcia rano i wieczorem, ale nie ma nauczycieli. Malijczycy sprzedają towary po zaniżonych cenach i nie płacą podatków. Uchodźcy uczą się francuskiego, a my nie, dlatego nasze dzieci nie dostają się na studia. Chory uchodźca dostanie transport medyczny do stolicy, my możemy o tym pomarzyć. Śmieci są zbierane w obozie, a dlaczego nie tutaj?”.

Istotnie Bassikounou jest najbardziej zaśmieconym miasteczkiem, jakie widziałem. Tylko czy bez Malijczyków byłoby czyściej? Na uwagę, że na całym świecie za zbiórkę śmieci, edukację i służbę zdrowia odpowiedzialne są władze lokalne, a nie ONZ, słyszę, że „rząd jest biedny i robi, co może”.

– Łatwiej być uchodźcą niż miejscowym – podsumowuje jeden z lamentujących. Ale na sam koniec głos zabiera przedstawiciel jednej z wiosek ubrany na sposób zachodni, w kontraście do reszty noszącej tradycyjne płaszcze boubou. – Jestem zadowolony z dywersyfikacji, jaką uchodźcy wnoszą do naszego społeczeństwa – deklaruje po francusku. – Są konflikty, ale jako komitet staramy się je łagodzić.

W Sahelu sytuacja jest chwiejna. Jeszcze 20 lat temu Mali było stawiane za przykład państwa demokratycznego, podziwiane za kulturę islamu otwartego, szanującego kobiety. Może kiedyś role się odwrócą i Malijczycy będą mieli okazję odwdzięczyć się Mauretańczykom.

Robert Stefanicki

„Gazeta Wyborcza”, 9 czerwca 2021

error: Content is protected !!