Owca dla Alami

W etiopskim miasteczku Waliso kończy się pora deszczowa. Jest jak w piosence Maanamu: chmury wiszą nad miastem, powietrze lepkie i gęste, wilgoć osiada na twarzach, ptak smętnie siedzi na drzewie, leniwie pióra wygładza.
Konkretnie sowa. Napuszona, milcząca, wtopiła się w tło i patrzy na nas z góry. W Afryce sowa to podobno symbol czarnej magii i śmierci. Niezbyt pocieszające w szpitalu. Po południu, kiedy wiatr chmury rozgoni, wysoko nad głowami pojawią się krążące majestatycznie sępy. Jeszcze gorzej.
Ale wtedy na drzewo przed oddziałem pediatrycznym (nie to, na którym siedzi sowa) wrócą dzioborożce, pocieszne nie tylko wyglądem, ale i zachowaniem: donośnie pokrzykując, wydziobują owoce, aż liście lecą. W kulturach afrykańskich ptaki te podziwia się za umiejętność podejmowania wyzwań, a ich spotkanie jest interpretowane jako znak, że obserwator doświadczy szczęścia.
Szpital zwykle nie kojarzy się nam dobrze: ból, strach, niepewność, upokorzenie. Ostatni krąg w piekle państwowej służby zdrowia, dalej tylko cmentarz. A w biedniejszych krajach szpital to marzenie, nadzieja, błogosławieństwo. Nie każdemu choremu jest dane przekroczyć jego progi, dla wielu za daleko, za drogo.
Dla ludzi, którzy nic nie mają i nigdzie nie byli, pobyt w szpitalu jest tak trudny do wyobrażenia, że będą woleli się zdać na wyrok Boga, natury i wiejskiego znachora. Wyprawa do szpitala to ostateczność. Kiedy się na to wreszcie decydują, bywa za późno.

Dieta biedaków
Kupa śmiechu z tą Alami. Stroi miny, wdzięczy się, do każdego woła: „Ciao!”. Podarowaną tabliczkę wedlowskiej czekolady przykłada do policzka jak smartfon i coś tam gada po dziecięcemu. Dyryguje, stawia żądania, protestuje i ogólnie rozstawia medyków po kątach. Widać, że wyrośnie z niej asertywna kobieta.
Co nie nastąpi prędko, bo Alami ma sześć lat, a wygląda na trzy. Pielęgniarz stawia ją na wadze z miarką, dziewczynka wykrzywia buzię do płaczu, przecież już ją zmierzyli wzdłuż i wszerz, ale dziś sytuacja jest wyjątkowa, przyjechał zagraniczny kamerzysta i trzeba pokazać światu, ile dziecku brakuje. Instrumenty wskazują 78 cm i 10 kg. Gdyby Alami rozwijała się prawidłowo, powinna ważyć drugie tyle i mieć co najmniej 100 cm wzrostu.
To nie wada genetyczna, tylko wynik ubogiej diety. Półtora roku temu jej mama Kabaye Tesfaye przywiozła ją do Szpitala św. Łukasza w Waliso po raz pierwszy. Tak w wiejskiej izbie zdrowia zaleciła pielęgniarka, która zauważyła, że dziecko ma spuchnięte ciało – jeden z objawów niedożywienia. Nie miało też apetytu. Matka sama nie dojadała, nie stać ją było na zakup bardziej odżywczego jedzenia.
Kabaye, 32-latka w sfatygowanym ubraniu i popękanych pantoflach, uśmiecha się łagodnie i tuli najmłodszego, dwuletniego syna. Najstarsze dziecko oddała, nie miała go jak wykarmić.
Głowa rodziny łapie zajęcia dorywcze, coś wykopie, coś skosi. Grosza z tego niewiele. Kobieta mówi, że ma siedmioro rodzeństwa, wszyscy tak samo biedni. Mieszkają na wsi w górach, półtorej godziny od Waliso. Medycy ją chwalą: to, że przyjeżdża do szpitala, jest nietuzinkowe w tak ubogich rodzinach.
Matka spędziła tu z dzieckiem cały miesiąc. Dzisiaj wraca do domu, do męża i teściowej. Mąż po nią przyjechał, nałożył kościelny garnitur w kratkę, a na buty nie ma co patrzeć, bo wszyscy mają ubłocone.

– Mama Alami jest pod presją – uważa doktor Flavio Bobbio, najważniejszy lekarz w szpitalu. – Jako najmłodsza kobieta w rodzinie powinna się nią zająć, dlatego wyjeżdża. Dla Etiopczyków bardzo ważne jest życie w społeczności, w zgodzie ze zwyczajami.
Alami po raz pierwszy zostanie sama. Jest tutaj najsławniejszą pacjentką i oczkiem w głowie personelu, na pewno dobrze się nią zajmą, ale będzie spała sama, co raczej się jej nie spodoba.
Do domu nie powinna zbyt szybko wracać. Nie toleruje odżywki, którą szpital daje matkom na wypisie. Prawdopodobnie z powodu uczulenia. Tutaj je zwykłe jedzenie: mleko, jajka, warzywa. Jak wróci na wieś, znowu będzie kłopot. Przejdzie na dietę biedaków: placek z mąki kukurydzianej i słodki ziemniak. Już kilka razy opuszczała szpital i wracała ponownie niedożywiona. Dlatego nie rośnie.
Do domu nie powinna zbyt szybko wracać. Nie toleruje odżywki, którą szpital daje matkom na wypisie. Prawdopodobnie z powodu uczulenia. Tutaj je zwykłe jedzenie: mleko, jajka, warzywa. Jak wróci na wieś, znowu będzie kłopot. Przejdzie na dietę biedaków: placek z mąki kukurydzianej i słodki ziemniak. Już kilka razy opuszczała szpital i wracała ponownie niedożywiona. Dlatego nie rośnie.
Polska jest głównym donorem Szpitala św. Łukasza w Waliso zarządzanego przez włoską organizację Doctors with Africa (CUAMM) założoną w połowie ubiegłego wieku przez misjonarza z Padwy. Pieniądze z rządowego programu „Polska pomoc” trafiają tu za pośrednictwem PMM, która dodatkowo zbiera pieniądze od prywatnych darczyńców. W sumie ten szpital dostanie z Polski ponad milion dolarów w ciągu trzech lat. To dużo. Pozostaje ustalić, na co je wydać.
Drobne pieniądze, by odmienić los dziecka
Małgorzata jest wyraźnie poruszona historią Alami. – Może kupimy jej zapas żywności? Pieniądze mógłby zabrać mąż – zastanawia się głośno. Najlepiej byłoby trzymać zakupione produkty w szpitalu. Etiopki, gdy dostają warzywa na wzbogacenie diety, często wymieniają je na targu na bardziej niezbędne w ich mniemaniu produkty: olej i cukier.
Pielęgniarka pyta Tesfaye, co by chciała. Mówi, że kukurydzę, fasolę. Małgorzata proponuje kurę. Kury są popularne. Spętane w pęczki podróżują na dachach minibusów. Można je kupić przy szosie, handlarze trzymają je w garści za szyję i podnoszą w stronę przejeżdżających samochodów.

– Kury są kłopotliwe, ale mogłaby wziąć owcę – tłumaczy pielęgniarka po konsultacji z mamą Alami. Lekarka podnosi brwi: – Musielibyśmy przedyskutować logistykę.
Jedziemy na bazar dowiedzieć się, ile kosztują zwierzęta. Na podkładzie z błota sprzedawczynie rozłożyły worki jutowe, na nich warzywa, banany i kłęby szmat, zapewne importowanych z
naszych kontenerów PCK. Kurczaki chodzą po 500 birr, czyli 15 zł. Owiec nie ma. Jedyna, jaką widzimy, pasie się na trawniku szpitala, pod drzewem dzioborożców.

– Chcielibyśmy zrobić zbiórkę dla Alami, jej historia jest poruszająca – oznajmia Małgorzata po powrocie do szpitala. – Chcemy pojechać do jej rodzinnej wioski.
Desalegn, pełniący funkcję kierownika operacyjnego projektu, stanowczo oponuje. – Tam nie jest bezpiecznie – mówi. – Nie ma wojny, ale są gangi, rebelianci wewnątrz społeczności. Często zdarzają się porwania dla okupu. Cena za was będzie wysoka.

– Może porozmawiamy z nimi i z lokalnymi władzami. Uprzedzimy, że przyjeżdżamy – nie daje za wygraną Polka.

– Rebelianci i władze są wrogami – tłumaczy Etiopczyk. – Nikt nie powie ci prawdy.
Temat wraca na popołudniowym briefingu z personelem.

– Chcę kupić mamie Alami kurczaka. Albo owcę – mówi Małgorzata.

– Może lepiej wesprzemy rolników w jej wsi – proponuje Henok Adugna, pracownik projektu.

– Nie wspieramy społeczności, to nie jest nasz mandat. Wybieramy konkretne przypadki. Polacy lubią pomagać konkretnym ludziom – upiera się Małgorzata. – Tylko jak się zabezpieczyć, żeby zwierzęcia od razu nie sprzedali? – zastanawia się na głos. – Wiem, kupimy dwie owce i damy mamie Alami papier, że jedna jest dla niej, a druga dla jej męża. Dokument to coś, co ludzie szanują.
Henok: – To nie jest zgodne ze zwyczajem.Wsparcie jest własnością rodziny. Stworzysz konflikt, jeśli dasz coś kobiecie, a nie jej mężowi.
Małgorzata: – To co zrobić, żeby jej nie zabrał?
Henok: – Może ich odwiedzać pracownik rejonowej poradni zdrowia i sprawdzać.
Małgorzata: – Na piśmie ją zobowiążemy, żeby przez pół roku nie mogła zabić albo sprzedać tych owiec. Żeby się rozmnożyły. Kupimy owcę i barana.
Henok: – Lepiej obiecajmy jej, że jak nie sprzeda ani nie zabije owcy przez pewien czas, to dostanie kolejną pomoc.
Za oknem szum deszczu miesza się z terkotem cykad. W sali konferencyjnej powietrze z wolna wypełnia się dymem. Pod ścianą kucharka ułożyła trawę, rozpaliła węgle w metalowym palenisku i robi popcorn. To wstęp do ceremonii kawy, narodowego napoju Etiopii, którą tradycyjnie podaje się z prażoną kukurydzą i w oparach kadzidła.
Według legendy kawa swoją karierę zawdzięcza przypadkowi: pasterze zauważyli, że ich kozy są pobudzone po zjedzeniu zielonych ziaren kawowca, i zanieśli je do klasztoru. Mnisi uznali to za diabelską roślinę, wrzucili do ognia, a potem zalali wrzątkiem…
Kawa pomaga w codziennej egzystencji miliardom ludzi. Celowe uszczęśliwianie mas jest trudnym i – jak uczy historia – ryzykownym przedsięwzięciem. Żeby odmienić los jednostek, często wystarczą drobne z punktu widzenia bogatego świata pieniądze.
Gdziekolwiek PMM się pojawia, wypatruje takich przypadków i albo od ręki wykłada środki pozyskane z wpłat na cele statutowe, albo robi zbiórkę na konkretny cel.
W Kurdystanie sfinansowała fototerapię dziewczyny z bielejącą skórą – 6 tys. zł. W Senegalu pomogła czteromiesięcznemu chłopcu cierpiącemu na ciężką chorobę genetyczną potocznie zwaną rybią łuską – 300 zł miesięcznie. 5 tys. kosztowały zabiegi i opieka szpitalna dla 8-letniej Wenezuelki z koślawymi kostkami u nóg. 8 tys. wydano na ubezpieczenie medyczne i diagnostykę 16-latki z Tanzanii z powiększoną śledzioną i wątrobą.


3 tys. porodów i komary
„Ogromy autoklaw – dar kościoła luterańskiego w Zurychu – ryczał, krzyczał i łkał, podczas gdy gorąca para sterylizowała narzędzia chirurgiczne i ręczniki, które zaraz miały zostać użyte”.
Opis pasuje do jedynego autoklawu na wyposażeniu Szpitala św. Łukasza. Nietrudno tu znaleźć relikty przeszłości, jakby wyjęte z kart powieści „Powrót do Missing” Abrahama Verghesego osadzonej w połowie XX wieku w szpitalu misyjnym w Addis Abebie. Są też jednak przejawy nowoczesności: zawory tlenowe w ścianach, niezależny system dostarczania wody i prądu oparty na panelach słonecznych.
Na porodówce wesoła nowina: z potężnej etiopskiej mamy właśnie wyskoczyła równie słusznych rozmiarów, czterokilogramowa dziewczynka. Położna ją obmywa, druga bierze się do zszywania krocza, podczas gdy delegacja z Polski przemyka się między sfatygowanymi łóżkami, na których ciężarne kobiety leżą jedna obok drugiej, bez parawanów. Która nie przywiozła prześcieradła, ta śpi owinięta kocem na gołym materacu.
Stanowiska do badań ginekologicznych też nie zapewniają intymności. Czynna jest jedna mała toaleta dla pacjentek i jedna dla personelu, reszta w ruinie. A odbierają tu rocznie 3 tys. porodów, w tym ponad 600 przez cesarskie cięcie.

– Wszystko poniżej standardów – kiwa głową kierownik oddziału i wylicza potrzebny sprzęt. Małgorzata notuje. Na remont porodówki jest w budżecie 80 tys. dol. Wystarczy na gruntowną przebudowę, w tym zamontowanie ścianek działowych między łóżkami.
O niebo lepiej wygląda oddział intensywnej terapii dla noworodków, już wyposażony za fundusze z „Polskiej pomocy”. Inkubatory, monitoring funkcji życiowych, czystość. Do jednego z maluchów przyszedł tata, pielęgniarka uczy go, jak podawać dziecku pokarm ze strzykawki. Obok leży chłopiec, który urodził się niedotleniony, z zanikającym tętnem. W wiejskiej izbie zdrowia nie daliby rady go uratować. Dzięki temu, że mama pojechała do szpitala, jego stan się poprawia, od trzech dni jest karmiony normalnie.
Oddział pediatryczny został częściowo wyremontowany, na ścianach wymalowano wesołe postacie zwierząt i matek z dziećmi w afrykańskiej scenerii, ale wesoło nie jest. W najcięższym stanie jest dwulatek z gruźlicą mózgową. Leży bezwładnie, półprzymknięte oczy, rurka do karmienia przylepiona plastrem na pół twarzy. Matka nie ma mleka, dziecko straciło umiejętność ssania. Przeżyje, ale nie wiadomo, jak będzie sprawne. Niedożywienie sprawia, że organizm trudniej się broni przed chorobami.
Na odmalowanych ścianach siedzą komary. – Jeden gatunek przenosi malarię, dziecko w tym stanie by tego nie przeżyło. Musimy kupić moskitiery – ordynuje Małgorzata. I jeszcze naprawić łóżka, wstawić półki, wymienić materace oraz panele z sufitu, zanim któryś spadnie.
Matki się uczą, jak zdrowo gotować
Szpital założyli 20 lat temu Włosi z CUAMM. Wcześniej mieszkańcy 80-tysięcznego Waliso musieli jeździć do miasta odległego o 60 km. Obecnie ma 160 łóżek, 24 lekarzy, 154 pielęgniarki i położne – są to niemal wyłącznie Etiopczycy plus kilku Włochów na kilkumiesięcznych kontraktach.
Pacjenci pokrywają jedną trzecią kosztów funkcjonowania szpitala. Za darmo są porody i intensywna terapia noworodków. Przyjęcie na oddział szpitalny dorosłego kosztuje 1,8 tys. birr, czyli 70 zł. Dla wielu to więcej niż tygodniowa płaca. Przyjęcie na oddział pediatryczny tylko 500 birr.

– Jak kogoś nie stać, negocjujemy indywidualnie – mówi dr Flavio Bobbo. – Nie możemy odmówić leczenia.
Jedziemy odwiedzić Uzefę, dziewczynkę, która 10 miesięcy temu przyszła na świat u św. Łukasza. Od razu trafiła na OIOM, bo nie potrafiła sama oddychać. Dziś jest całkiem zdrowa, między innymi dzięki sprzętowi podarowanemu przez Polaków.
Rodzinę Uzefy z pewną przesadą można nazwać wiejską klasą średnią. Mieszkają w kwadratowym klocku z gliny, ale otynkowanym, z blaszanym dachem tworzącym coś na kształt werandy. Podłoga przykryta linoleum i dywanikami, pomieszczenia oddzielone zasłonami. Trójka dzieci jest czysta, dobrze ubrana i odżywiona. Matka skończyła dziewięć klas, trochę rozumie po angielsku. Ojciec zarabia robotami budowlanymi, na zewnątrz ma wydzielone miejsce na stolarkę. Po podwórzu brodzą kury.
Jedziemy stamtąd do kolejnej małej beneficjentki polsko-włoskiej pomocy, 15-miesięcznej Keny Birhanu. Przyjęto ją do szpitala z ostrym niedożywieniem, brakiem odruchu ssania i gorączką. 16-letnia matka, Birke, karmiła piersią, ale nie wiedziała, że w pewnym momencie do diety trzeba wprowadzić dodatkowe produkty. Dziecko wyleczyły antybiotyki, odżywki i transfuzje krwi. Dziś ma prawidłowy wzrost i wagę, wygląda całkiem zdrowo.
W szpitalu Birke brała udział w pokazach kulinarnych. Pielęgniarka uczy świeżo upieczone matki, jak zdrowo gotować. Każda po kolei z bobasem na plecach sieka drobno warzywa, miesza ziarna. Ile z tej nauki zaowocuje w praktyce? Problemem jest bieda. W domu Kena znowu je głównie ziemniaki i placki z kukurydzy albo teffu, najpopularniejszego zboża w Etiopii.
Jej rodzina mieszka w tradycyjnych chatach tukul – to okrągłe lepianki z błota zmieszanego ze słomą, kryte strzechą, w środku klepisko i palenisko, płot z desek zamiast ścian działowych, a jedyne meble to łóżko z materacem i drewniana ławka. Skrajna bieda. Ściany chat sprawiają wrażenie, jakby miały się rozpaść jeszcze przed końcem pory deszczowej. Podwórze pokryte grubą warstwą błotnistej mazi.
Kena i jej nieco starsi kuzyni cieszą się z darowanych przez Małgorzatę lalek i gumowych piłek, w sam raz do grania w błocie. Nie wszystkie prezenty są trafione. Kredki przydałyby się dzieciom, gdyby tylko miały na czym rysować. Powerbanku nikt tu wcześniej na oczy nie widział. Trwa poszukiwanie jakiegoś telefonu, w końcu jeden z mężczyzn wyciąga popękanego grata sprzed 20 lat, oczywiście wtyczka nie pasuje.
Rodzina Keny to rolnicy. Mają 3 hektary ziemi, ale wykarmić z tego trzeba 40 gąb, a będzie więcej, bo rodzą się kolejne dzieci, a ziemi nie przybywa. Razem decydują o podziale zbiorów, część
sprzedają, lecz dochodu z tego tyle, co kot napłakał. Warzyw nie uprawiają, bo byłoby to nieefektywne pod względem możliwych do pozyskania kalorii, ani ich nie jedzą.
Następnego dnia wracamy z naręczem bananów, pomidorów, fasoli i ziemniaków. Małgorzata dyskretnie daje mamie Keny trochę gotówki.


Daleko od szosy
Miejsca, gdzie mieszkają Uzefa i Kena, są uprzywilejowane, bo znajdują się przy szosie. I to nie byle jakiej, jest to szosa w przyzwoitym standardzie, w 3-4 godziny prowadząca do stolicy, do tego podobno najstarsza w Etiopii, jeszcze sprzed włoskiej okupacji. Jak wygląda sytuacja w miejscach odleglejszych, można sobie wyobrazić, skoro nawet tutaj starczy zrobić krok w bok, żeby z asfaltu wpaść w błoto.
Trudność dotarcia do lecznicy wyklucza z opieki zdrowotnej znaczną część populacji.
Nie da się zadzwonić na 112 po karetkę, bo nie ma ani karetki, ani telefonu.
Również z punktu widzenia lekarza leczenie na prowincji jest trudne, nie tylko z powodu niedostępności diagnostyki czy anestezjologa, ale też podejścia pacjentów.

– Im trudno zrozumieć chorobę przewlekłą. Jak ustają objawy, to przestają brać leki. Mają nawrót i wracają – mówi dr Flavio.
Po wypisie matka noworodka powinna się zgłosić na kontrolę za dwa i cztery tygodnie, ale często się nie zgłasza. Wtedy próbuje ją odszukać pracownik wiejskiej izby zdrowia, co nie zawsze się udaje. System monitorowania pacjentów istnieje tylko dla chorych na HIV i gruźlicę. Zresztą jak monitorować, skoro część Etiopczyków nie ma dokumentów i wciąż się zdarza, że nie rejestruje dzieci powitych w domu?
Jedziemy odwiedzić jedną z wiejskich izb zdrowia, które ma pod opieką szpital w Waliso. Ustawione w podkowę parterowe, podłużne budynki mieszczą gabinety przyjęć, laboratorium, salę porodową. Jest i pokój dla małych dzieci, z zabawkami, pomalowany w wesołe rysunki.
Na podwórzu cudaczna konstrukcja na zardzewiałych szynach zamknięta na kłódkę w ogrodzeniu z drutu kolczastego. Okazuje się, że to panel słoneczny podarowany przez Włochów, podczas częstych przerw w dostawie prądu zapewnia oświetlenie i działającą lodówkę.
Ściany gabinetów od góry do dołu zajmują aktualizowane na bieżąco tabele statystyczne z pozycjami takimi jak „Liczba porodów z udziałem wykwalifikowanego personelu medycznego”, „Całkowita liczba kobiet w ciąży przetestowana na syfilis”, „Liczba śmierci w połogu” (zero). Data 2016 jest zmyłkowa, to obecny rok w kalendarzu etiopskim. Zegar pokazuje szóstą, choć jest dwunasta – w tym kraju czas liczą nie od północy, ale od świtu.
Ponieważ Szpital św. Łukasza jest katolicki (kieruje nim zakonnica), nie dotyka tematu planowania rodziny ani przerywania ciąży. Jednak usługi te są dostępne w powiązanych z nim placówkach. W tabelach zauważam pozycje takie jak „Liczba kobiet przyjmujących antykoncepcję”, „Liczba udanych aborcji” (kilka w miesiącu), „Liczba aborcji z komplikacjami” (jedna).
Wiejska przychodnia przyjmuje średnio 60 pacjentów dziennie, nie licząc porodów i szczepień. Warunki raczej spartańskie. Brudne, popękane ściany. Na biurkach piętrzą się grube księgi: rejestry pacjentów i wykonanych zabiegów.
Rzucony przez Małgorzatę pomysł digitalizacji systemu, rozdania wszystkim tabletów i zapisywania danych w chmurze nie znalazł uznania nawet u Włochów. Rejestr papierowy trzeba by prowadzić równolegle, bo tego wymagają przepisy. Poza tym rząd może odciąć internet.
Kierownik przychodni Hirphasa Kabeta mówi, czego potrzebuje pilniej: dobudowania gabinetów, żeby pacjenci nie musieli tyle czekać, pralki, bo teraz pranie koców muszą zlecać praczce z zewnątrz. I pojazdu do transportu chorych. Aktualnie mają motocykl, ale zepsuty.
Przemysł głodu karmi nie tylko głodnych
Kiedy w Polsce pogrążonej w depresji po stanie wojennym razem z Maanamem czekaliśmy na wiatr, co rozgoni ciemne, skłębione zasłony, nie śniło się nam, że kiedyś jako obywatele świata zachodniego będziemy słać pomoc do krajów mniej uprzywilejowanych.
Etiopia była wtedy w znacznie większym mroku. Panowała klęska głodu, efekt wojny domowej, w której komunistyczny rząd Derg walczył z partyzantami z Tigraju i Erytrei. Ofensywy wojskowe zniszczyły zbiory, wymuszono masowe przesiedlenia. Na fotografiach widać wychudzonych ludzi leżących na zakurzonej ziemi, matki noworodków o nieobecnym spojrzeniu, pogrzeby w wyschniętej na proch ziemi.
W 1985 roku irlandzki rockman Bob Geldof wymyślił koncerty światowych gwiazd pod szyldem Live Aid, potem Band Aid, które pozwoliły zebrać dla Etiopii jakieś ćwierć miliarda dolarów. Etiopia zapisała się w globalnej świadomości jako synonim nędzy, Live Aid stał się zaś symbolem podnoszącej na duchu solidarności świata rozwiniętego. Potem śledztwo przeprowadzone przez BBC wykazało, że zaledwie 5 proc. zebranych środków faktycznie trafiło do ofiar głodu w Etiopii, reszta się rozeszła m.in. na zakup broni dla rebeliantów.
Pod naporem krytyki BBC przeprosiła, przyznając, że nie zweryfikowała należycie tej informacji. Możliwe, że stawiana za wzór dziennikarstwa stacja przestraszyła się, że przemieniła złoto w łajno i konsekwencje dla sektora pomocowego – a co za tym idzie: dla milionów ludzi, których życie lub śmierć zależą od wpłat w odległych krajach – będą zabójcze.
Przez minione cztery dekady sytuacja w Etiopii znacznie się poprawiła. W 1980 roku Etiopczyk żył przeciętnie 44 lata, teraz 70.
Wówczas na tysiąc dzieci 142 umierało przed ukończeniem pierwszego roku życia, cztery dekady później liczba ta spadła do 44 (ale w Unii Europejskiej jest to troje na tysiąc).
Odsetek populacji żyjącej poniżej granicy ubóstwa w połowie lat 90. wynosił 66 proc., obecnie 23. Wciąż 20 mln Etiopczyków potrzebuje pomocy żywnościowej. Sytuacja pogorszyła się wskutek pandemii i zaostrzenia konfliktów między siłami rządowymi a rebeliantami z regionów dążących do autonomii. Do Waliso działania zbrojne nie dotarły, ale były problemy z zaopatrzeniem, pierwszeństwo miało wojsko.
Jest prawdą, że opisany przez Sebastiao Salgado „przemysł głodu” karmi nie tylko tych naprawdę głodnych, ale agencje pomocowe nie mają innego wyjścia, jak współpracować z reżimami czy rebeliantami, aby dotrzeć do potrzebujących.
Jest też prawdą, że jakaś część środków jest marnotrawiona wskutek upolitycznienia, nieudolności lub hochsztaplerstwa. Szczególnie okupowany przez armię USA Afganistan stał się mekką projektów, które były bezsensowne, źle zarządzane lub porzucone i bogaciły wyłącznie wykonawców. Wydano np. 6 mln dol. na sprowadzenie z Włoch dziewięciu kóz kaszmirowych i zbudowanie farmy, która miała być zaczątkiem dochodowej hodowli na eksport, choć Afganistan ma podobnych kóz pod dostatkiem.
Negatywne przykłady długo rezonują w zbiorowej pamięci. Łatwo widzieć w darczyńcach naiwniaków, a w organizacjach spryciarzy pasących się na ludzkich emocjach. Trudniej jest z oddali dostrzec, jak pomoc ratuje ludzkie życie lub zmienia je na lepsze. Za 6 mln dol. można by zbudować szpital albo kupić Etiopczykom pewnie ze ćwierć miliona owiec, ale nie przesadzajmy z ambicjami: na dobry początek niech będą dwie, dla Alami.
Drobne gesty robią różnicę. Na zakończenie wizyt u rodzin dzieci wyratowanych od śmierci u św. Łukasza Andrea, włoski asystent projektu, wręcza im papierowe pamiątkowe fotografie, które wykonał przed opuszczeniem przez nich szpitala. – Zawsze proszą, żeby im zrobić zdjęcie, ale potem ich nie widzą – tłumaczy z uśmiechem.
Małgorzata trzy razy przypomina mu, żeby nie zapomniał zawieźć papieru do rysowania dla dzieci z błotnistej wioski.

error: Content is protected !!