Kto ustala język, ten ma władzę. Dzisiejsi prawicowcy tego nie wymyślili, ale nikt nie korzysta z tego sprawniej.
Tego nie wymyślił Donald Trump. W 1990 r. grupa konserwatystów kierowana przez Newta Gingricha wysłała broszurę kandydatom startującym w wyborach stanowych. Gingrich był wówczas whipem, czyli politykiem dyscyplinującym Republikanów w Kongresie, potem spikerem Izby Reprezentantów (propagował też pomysł zakładania kolonii na Księżycu, gdzie w przyszłości miałby powstać kolejny stan USA). Jego broszura była spisem 133 słów, których politycy powinni używać w wystąpieniach, aby zyskać poklask wyborów (rodzina, wolność, duma) i zniesławić konkurentów (upadek, korupcja, żałosny, zdrajcy).
Wcześniej amerykańska polityka zasadniczo opierała się na rywalizacji programów prezentowanych przez równe sobie partie – odtąd zaczęła przybierać postać epickiej walki dobra ze złem. Lista Gingricha uczyła, jak wpajać Amerykanom, że Demokraci nie byli jedynie przeciwnikami, lecz wrogami; że różnice nie są jedynie polityczne, ale moralne.
Głównym celem propagandy, jak zauważył Aldous Huxley, jest sprawienie, aby jedna grupa ludzi zapomniała, że inna grupa to też ludzie.
Dokument nosił tytuł „Język: kluczowy mechanizm kontroli”. W mediach nazwano go „Newtspeak”, przez skojarzenie z „newspeak” czyli nowomową opisaną w „Roku 1984″. W dystopijnej powieści George’a Orwella nowomowa to narzucony w totalitarnym państwie Oceania sztuczny język, mający na celu ogłupienie ludności oraz wyeliminowanie nieprawomyślności przez takie przekonstruowanie słów i znaczeń, by niemożliwe stało się sformułowanie czegokolwiek, co godziłoby w panujący reżim.
Orwell bazował na obserwacji komunizmu i faszyzmu, ale jego wnioski dotyczące języka propagandy są uniwersalne – i dlatego tak popularne. Nie ma drugiego tak często używanego przymiotnika od nazwiska pisarza; daleko za „orwellowskim” jest, pokrewny mu znaczeniowo „kafkowski”.
Częste użycie prowadzi do nadużycia. Według wiceprezydenta USA J.D. Vance’a orwellowskie są europejskie ograniczenia dotyczące mowy nienawiści. „Żyjemy w 1984 roku Orwella” – skarżył się z kolei Donald Trump Jr., kiedy po próbie siłowego odwrócenia niekorzystnego dla jego ojca wyniku wyborów w 2019 r. platformy społecznościowe zablokowały mu konta. „Jak wszyscy pamiętamy, ’Rok 1984’ opowiada o starszym mężczyźnie, który zostaje zbanowany na portalu społecznościowym za regularne nawoływanie do przemocy” – ironizował wtedy liberalny Gravel Institute.
W styczniu 2017 r. – czyli 68 lat po publikacji – „Rok 1984″ nieoczekiwanie trafił na szczyt listy bestsellerów „New York Timesa”. Trump właśnie objął władzę, a sekretarz prasowy Białego Domu Sean Spicer upierał się, że jego inauguracja przyciągnęła „największą widownię w historii”, choć na nagraniach widać było, że tak nie jest. Doradczyni prezydenta Kellyanne Conway brzmiała jak parodia Ministerstwa Prawdy, gdy ogłosiła, że administracja Trumpa polega na „faktach alternatywnych”. Sam Trump stwierdził później: „To, co widzisz i co czytasz, nie jest tym, co się dzieje. Po prostu słuchajcie nas”.
My i oni, nic pośrodku
„Na końcu Partia ogłosi, że dwa plus dwa daje pięć, a ty będziesz musiał w to uwierzyć”, przewidywał Winston Smith, bohater „Roku 1984″. Amerykanie czytali powieść, żeby zobaczyć co będzie dalej. Kiedy Trump oddał władzę, zdawało się, że Orwella można odłożyć na półkę. Ale Trump powrócił, a razem z nim wróciły spotęgowane techniki manipulacji językiem.
Gdy nakazał usunąć z dokumentów rządowych, stron internetowych, projektów badawczych, a nawet programów szkolnych słowa takie jak kobieta, czarni, mniejszość, ofiara, równość czy niesprawiedliwość, zrobiło się diabelnie orwellowsko.
Michał Głowiński w przenikliwych szkicach pisanych blisko pół wieku temu scharakteryzował najważniejsze cechy nowomowy. Znaczenie słów jest mniej ważne i celowo nieprecyzyjne, istotniejsza jest ocena, jaką słowo niesie, koniecznie wyraziście jednoznaczna, dychotomiczna: coś jest najlepsze albo najgorsze, ktoś jest szatanem albo zbawicielem. Nie ma nic pośrodku.
W nowomowie wielką rolę odgrywa żywioł magiczności. Słowa nie tyle odnoszą się do rzeczywistości, nie opisują jej, ile ją tworzą. Magiczność to mówienie o stanach pożądanych w taki sposób, jakby były stanami rzeczywistymi. Magia ta ma także moc znikania rzeczy – słowa wykreślone ze słownika skazują na niebyt treści, które opisywały. Słowa, formuły, uświęcone wyrażenia z dnia na dzień mogą „być zdjęte z porządku propagandy partyjnej”, ale mogą też – również na mocy arbitralnej decyzji – do niej powrócić. Arbitralność wyraża się także w dowolnym kształtowaniu znaczeń słów.
W Polsce trenowaliśmy to przez cały PRL i ostatnio przez dwie kadencje rządów PiS. A mimo to nie uodporniliśmy się na nowomowę w wystarczającym stopniu, co widać po wyniku wyborów i sondaży. Nie bądźmy zbyt surowi dla Amerykanów.
Język jako broń masowego rażenia
Najsłynniejsza powieść Orwella jest fikcyjnym rozwinięciem eseju „Język angielski a polityka” z 1946 r. Autor tłumaczy tam, dlaczego słowa mają znaczenie: „Jeśli myśl psuje język, język może również psuć myśl”. Problemy semantyczne, zauważył Orwell, mają tendencję do przekształcenia się w rzeczywiste. Język bywa niebezpieczny, może posłużyć jako broń masowego rażenia. Np. pomyślmy o różnych emocjach, jakie budzą dwa określenia tego samego zjawiska: „nielegalni imigranci” i „nieudokumentowani pracownicy”.
Etyczny język powinien być jasny. Jasny język nie tylko pozwala nas zrozumieć, jest też oznaką szacunku dla odbiorcy. Ktokolwiek słuchał improwizowanych wypowiedzi Trumpa w oryginale, wie, że ten bełkot, z którego trzeba dużym wysiłkiem wyławiać sens, jest przeciwieństwem jasności. On akurat, zdaje się, inaczej nie potrafi. Ale pewnych słów, wyrażeń, używa świadomie. Niektórym słowom Trump i spółka usiłują nadawać znaczenie przeciwne, co jest pierwszym krokiem do pozbawienia ich jakiegokolwiek znaczenia.
Głowiński: „Nowomowa nie tylko dąży do zastąpienia klasycznego języka, także na różne sposoby go dewastuje. Dewastuje m.in. przez to, że przejmuje jego elementy, nadając im inny sens – często jednak w sposób ukryty, tzn. tworzy pozory, że w jej obrębie słowa znaczą to, co normalnie znaczą, kiedy naprawdę znaczą co innego”.
W orwellowskiej Oceanii ignorancja to siła, wojna to pokój, wolność to niewola. PiS po utracie władzy mianował się „opozycją demokratyczną”, przywracanie praworządności nazywa „niszczeniem niezależnego sądownictwa”, a areszt – „torturami”. Trump jest „jedynym gwarantem demokracji”, a zagraża mu „zamach stanu”, czyli podważanie przez sądy legalności jego dekretów.
Zjawisko to opisała niedawno Naomi Klein w książce „Doppelganger”. W prawicowej polityce istnieje „świat lustrzany” – miejsce, w którym każdy fakt ma retorycznego sobowtóra. Podczas gdy Demokraci i dziennikarze dyskutowali o „wielkim kłamstwie” – twierdzeniu Donalda Trumpa, że wygrał wybory prezydenckie w 2020 r. – jego strateg Steve Bannon wrzucił „wielką kradzież”: pomysł, że Joe Biden, wbrew wszelkim dowodom, ukradł prezydenturę. A np. skoro byli dowódcy wojskowi dowodzą, że Trump jest faszystą, co szkodzi nazwać faszystką Kamalę Harris?
Ta metoda skutecznie dezorientuje. W połączeniu z innymi sloganami, serwowanymi w przekazach dnia, „lustrzane fakty” mogą funkcjonować jako „klisze kończące myśl”, jak ujął to psychiatra i socjolog Robert Jay Lifton. Te frazy skutecznie ograniczają debatę i eliminują podejście krytyczne.
Zarazem Trump porusza się na granicy pastiszu. Słuchacze są nieustannie w niepewności: czy on tak na serio, czy może żartuje, droczy się, trolluje? Ciągła niepewność – dotycząca najpoważniejszych spraw – to jeden ze sposobów ogłupiania.
Lewica też gra językiem, domagając się wymiany starych słów na nowe, ale – co jest fundamentalną różnicą – nie po to, żeby poniżyć i zasiać nienawiść, lecz w ramach empatii wobec grup marginalizowanych (kolejne słowo zakazane przez Trumpa). Nakręcane przez polityków prawicy obrzydzenie wobec poprawności politycznej jest niezamierzonym skutkiem ubocznym.
Nie ma łgarstw zbyt haniebnych
Orwell, obserwując propagandę w faszyzmie i komunizmie, widział, jak szybko wspólny język może zostać przekształcony w język podziałów, lęków i nienawiści. „W naszych czasach polityczna mowa i pismo są w dużej mierze obroną tego, czego nie da się obronić”, pisał. „W języku politycznym chodzi o to, by kłamstwa brzmiały jak prawda, morderstwa były godne szacunku, o nadanie pozoru solidności czystemu wiatrowi”.
W swoim eseju krytykuje m.in. używanie eufemizmów, które mają moc zaślepiania nas na to, co się naprawdę dzieje. Zagładę Żydów nazistowscy propagandyści nazwali „ostatecznym rozwiązaniem”, albo „rozwiązaniem problemu żydowskiego”. Bombardowania terenów cywilnych to „pacyfikacja”, albo – jak w Afganistanie czy Strefie Gazy – „wojna z terroryzmem”. Usuwanie przez Trumpa inicjatyw dotyczących różnorodności, równości i integracji (DEI) w wojsku można nazwać „przywracaniem amerykańskiej siły bojowej”. A wybiórcze nauczanie historii Stanów Zjednoczonych, tak żeby uczniowie wierzyli, iż zapisali się w niej wyłącznie biali, bogaci i heteroseksualni mężczyźni, nie krzywdzący absolutnie nikogo – „edukacją patriotyczną”.
Samemu Trumpowi trudno zarzucić, że owija w bawełnę. On przesadza, stosuje dysfemizmy – przeciwieństwo eufemizmu polegające na zastąpieniu przyzwoitego, oględnego, obojętnego słowa drażliwym, dosadnym, nieprzyzwoitym. Imigranci, jak twierdzi, dokonują „inwazji” i „zatruwają krew naszego kraju”. Jego przeciwnicy polityczni to „robactwo”. Przestępczość w rządzonym przez Demokratów Chicago równa się „rzezi”. Możliwy upadek przemysłu samochodowego to „krwawa łaźnia”. Błędy w systemie ubezpieczeń społecznych polegające na niewykreśleniu niektórych zmarłych beneficjentów to „największa piramida finansowa wszech czasów”. A Zełenski – wiadomo, „dyktator”.
Hannah Arendt zauważyła, że naziści dążyli do „zawłaszczenia rzeczywistości” poprzez przekonanie całego narodu do fałszywej tezy, że Niemcy są oblężonym narodem i muszą bronić się przed zakusami międzynarodowego żydostwa. Hitler opisał tę technikę manipulacji w „Mein Kampf” jako „wielkie kłamstwo” – tak piramidalne, że ludzie w nie uwierzą, bo nie będą w stanie sobie wyobrazić, że można łgać aż tak haniebnie. W rezultacie całe Niemcy stały się swego rodzaju kościołem mistycznego kultu, a Hitler – guru i zbawicielem. Trudno nie dostrzec analogii z MAGA i notorycznymi kłamstwami Trumpa.
„Stworzenia z Mrocznych Wieków wkroczyły do teraźniejszości” – pisał Orwell o Europie w lecie 1941. Można się pocieszać, że tym razem, w zgodzie z teorią Karol Marksa, tragiczna historia powraca jako farsa. Ale nie ma gwarancji, że jednak nie wróci jako kolejna tragedia. Warto uważać na słowa.
„Gazeta Wyborcza” 28.03.2025