Zdarza się, że ludzie nie odpowiadają na moje pozdrowienie. Albo jak mówię po angielsku, odpowiadają agresywnie: „Mów po polsku, tu jest Polska!”. Są mili, kiedy próbuję mówić po polsku.

Robert Stefanicki: Nasze pierwsze spotkanie dwa lata temu: marzłem w warszawskim squacie Syrena, czekając na Irankę wypuszczoną z ośrodka dla nielegalnych imigrantów. Weszłaś spóźniona, z gniewem w oczach. Dalej jesteś wściekła?

Szirin Naeimi: Nie jestem tutaj szczęśliwa, wciąż czuję się upokorzona przez polskie władze. Po wyjściu z obozu w Lesznowoli poskarżyłam się na warunki tam panujące i na traktowanie przez strażników. Niedawno straż graniczna odrzuciła moją skargę, nie powiedzieli nawet przepraszam. Druga sprawa jest jeszcze w sądzie – o to, że zamknęli mnie bezprawnie. Nie przyjechałam nielegalnie, zostałam deportowana z innego kraju UE, miałam polską wizę.

Po kolei: co się stało w Iranie?

Mieszkałam w Teheranie z mamą i siostrami, pracowałam w firmie naftowej. Byłam też aktywistką. W Iranie nie ma równości między mężczyzną i kobietą, chciałam to zmienić.

Od rewolucji islamskiej z 1979 roku kobieta jest warta połowę tego, co mężczyzna. Na przykład jeśli zdarzy się wypadek drogowy i sąd uzna, że sprawca musi zapłacić poszkodowanemu, to mężczyzna dostanie dwa razy większą kwotę. Kobieta nie może być sędzią. Matka nie może podejmować decyzji istotnych dla dziecka. Nawet jak dziecko ma iść na operację, potrzebna jest zgoda ojca albo jego rodziny. Żona nie może zażądać rozwodu. Od męża zależy, czy będzie mogła pracować.

Jak chciałaś to zmienić?

Dołączyłam do inicjatywy o nazwie Kampania Miliona Podpisów. Zbieraliśmy podpisy na rzecz zniesienia dyskryminujących przepisów i rozmawialiśmy z kobietami o ich prawach. Zwłaszcza te z małych miast nie wiedzą, że mają jakiekolwiek prawa. Nie było to łatwe, bo w Iranie nie da się zrobić konferencji, zebrania, warsztatów. Rząd nie chce, żeby ludzie wiedzieli, że mają prawa. Kobiety powinny rodzić dzieci i siedzieć w kuchni.

Gdzie prowadziłaś te rozmowy?

Zbierałyśmy się w prywatnych domach, za co też groził areszt. Zebranie nie mogło być liczne, sąsiedzi nabraliby podejrzeń. Nigdy dwa razy w tym samym miejscu.

A skąd brałyście te kobiety, z ulicy?

Nie, to zbyt ryzykowne, ktoś mógłby donieść. Zaczęłam od zapraszania mojej rodziny: mamy, cioci, siostry, kuzynek. Potem one zapraszały swoich znajomych i tak dalej. Wśród działaczy Kampanii było też wielu mężczyzn.

Skąd pomysł, by zostać aktywistką?

Mój ojciec ma dwie żony, moja mama jest drugą. Oprócz rodzonych sióstr mam przyrodnie rodzeństwo z pierwszego małżeństwa ojca. Już jako dziecku wydawało mi się to dziwne. Dlaczego mój tata ma dwie żony, a wujek i większość mężczyzn tylko jedną?

W Iranie to normalne, dlaczego się dziwiłaś?

Dla dziecka to nigdy nie jest normalne. Dziecko potrzebuje jednej matki i jednego ojca. Mój ojciec na zmianę szedł do pierwszej żony albo przychodził do nas.

Obie rodziny mieszkały oddzielnie?

Tak, wszystko było podwójne. Mieliśmy letni dom na wsi, oni mieli swój tuż obok.

Masz bogatego ojca.

Tak, dosyć. Miał dużo ziemi, którą wydzierżawiał, sprzedawał. Majątek odziedziczył po ojcu. Dziadek był właścicielem wioski.

Po rewolucji nie było reformy rolnej?

Nie, nic się dla nas nie zmieniło.

Wielu Irańczyków ma więcej niż jedną żonę?

Niewielu, coraz mniej. Trzeba mieć je z czego utrzymać, poza tym kobiety nie zgadzają się być drugą tak często jak wcześniej.

Druga jest gorzej traktowana?

Mój ojciec traktował obie żony równo. Cokolwiek dawał tamtej rodzinie, dawał i nam. Kochałam go, ale zawsze dziwiło mnie, dlaczego mężczyzna może poślubić dwie kobiety, a kobieta nie może mieć dwóch mężów.

Nie mogłaś tego zmienić.

Oczywiście. Ale czułam, że coś powinnam zrobić. Pod koniec studiów na imprezie poznałam chłopaka, który działał na rzecz praw kobiet i dzieci. Opowiadał mi o tym, poznał mnie ze swoją grupą. Uznałam, że to dobra okazja, by zacząć działać. Zaczęłam chodzić na zebrania, rozmawiać z ludźmi. Ten chłopak został moim partnerem. Bał się o mnie, sam siedział w więzieniu i nie chciał, żeby mnie to spotkało. Ja też się bałam. Rodzina wciąż mi powtarzała: „Bądź ostrożna”.

To możliwe mieć chłopaka w Iranie?

To nielegalne. Trzeba wziąć ślub, żeby być razem, a nawet by spacerować we dwoje po ulicy. Policja to sprawdza. Pytają: „Kim jest ta osoba?”. Musisz dowieść, że to twoja żona.

Jak policja się czepia, daje się łapówkę. My z chłopakiem nawet podróżowaliśmy razem po kraju. Raz policja zatrzymała nasz samochód. Nie dość, że nie byliśmy małżeństwem, to jeszcze mieliśmy w aucie butelkę alkoholu, a ja paliłam w samochodzie, czego kobiecie nie wolno. Zapłaciliśmy i nas puścili.

Nie mieszkaliście razem. Bez ślubu to niemożliwe?

Zawsze jest sposób. Można kupić świadectwo ślubu albo się opłacać policji. Alkohol też jest nielegalny, a wszyscy piją. Imprezy w Teheranie są monumentalne jak w Dubaju albo w Europie, mamy nawet imprezy basenowe. Prywatnie staramy się żyć normalnie.

Ryzykując.

Raz byłam na przyjęciu. Piliśmy, tańczyliśmy, kobiety i mężczyźni razem. Pojawiła się policja, wszystkich aresztowali. Każdy dostał dwa tygodnie odsiadki, niektórzy grzywnę. Ja – prawdopodobnie dlatego, że w moim telefonie znaleźli zdjęcia z działalności politycznej – zostałam jeszcze skazana na 90 batów. Potem obniżyli wyrok do 75.

Miałaś adwokata?

Nie. Mogłabym dostać tylko adwokata z urzędu, a im nie można ufać. Prawnicy, którzy bronią działaczy politycznych, często trafiają do więzienia.

Wychłostali cię od razu po wyroku?

Nie, kazali mi się stawić w wyznaczonym terminie. Musiałam pójść, inaczej znowu wsadziliby mnie do więzienia.

Jak to wyglądało?

Ciemne pomieszczenie w podziemiach sądu. Czeka się w kolejce, zza drzwi dochodzą odgłosy bicia poprzedników. Należy przyjść w cienkim ubraniu, żeby czuć każde uderzenie. Ale mój ojciec jest ustosunkowany i znalazł w sądzie kogoś, kto za łapówkę przymknął oko na to, że owinęłam się cała bandażem.

I tak się bałam. Przy wykonaniu wyroku obecnych było dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Musiałam się położyć na twardym łożu. Zapytali, czy obiecuję, że się nie będę ruszać, czy mają mnie przywiązać pasami. Powiedziałam, że się nie ruszę. Mój oprawca, młody mężczyzna, wybrał bat z kolekcji wiszącej na ścianie. Zanurzył go w misce wody. Zgodnie z przepisem bijący musi trzymać pod obiema pachami po egzemplarzu Koranu, żeby nie mógł się daleko zamachnąć i bić zbyt mocno. Ale ten cwaniak przytrzymał obie książki jedną ręką, dzięki czemu drugą miał swobodną i uderzał zamaszyście, bez litości. Od szyi po stopy. Jeśli się ruszyłam, bił szybciej i mocniej. Powtarzał: „Piłaś alkohol? To zasłużyłaś! Chciałabyś jeszcze się napić? A masz!”. Wydawało mi się, że to twa wieczność. Był zły, bo milczałam.

Oczekiwał, że będziesz płakać?

Nie wiadomo. Może jakbym płakała, biłby jeszcze mocniej. Potem moje ciało było brunatne. Przez tydzień nie mogłam się ruszać, włożyć ubrania. Miałam gorączkę.

Przestałaś chodzić na przyjęcia?

Przeciwnie. Jak do czegoś zmuszają, robię na przekór.

Nie z powodu batów uciekłaś z kraju.

W 2009 roku w Teheranie wybuchła zielona rewolucja – masowe demonstracje przeciwko sfałszowaniu wyborów prezydenckich. Tysiące ludzi wyszły na ulice, reżim się przestraszył i zaczął aresztować wszystkich, którzy mieli na koncie działalność polityczną. Jednego po drugim, powoli, miesiącami. Któregoś dnia zabrali mojego chłopaka, wypuścili, potem znowu uwięzili. Dwa dni później przyszli po mnie. Akurat byłam na fitnessie. Ojciec zadzwonił: „Nie wracaj, są tutaj”. Przenocowałam u wuja. Następnego dnia szukali mnie w pracy. Wyjechałam do Isfahanu.

Uciekłaś jak stałaś?

Miałam dowód osobisty i plecak z ubraniami, który spakowała dla mnie mama. Policjanci zabrali mój paszport, komputer.

Jak dotarłaś do Europy?

Pojechałam do Urumii na granicy z Turcją. Wuj znalazł kierowcę ciężarówki, który zgodził się mnie zabrać do Turcji. To musiała być osoba godna zaufania – będziemy sami na pustyni, mógłby zrobić wszystko. Ukrył mnie w skrytce z tyłu ciężarówki. Powiedział: „Pierwszy przystanek to granica. Nic wtedy nie mów, najlepiej nie oddychaj”. Poszło gładko. Wysiadłam w Stambule, gdzie czekał na mnie człowiek z fałszywym paszportem, wizą i biletem do Amsterdamu.

Lądujesz i…

Przeszłam kontrolę i od razu zaczęłam szukać policji. Podeszłam do ludzi w mundurach, ale to byli kolejarze. Pokazali mi drogę. Byłam przerażona, serce waliło. Za szybą komisariatu zobaczyłam wielkiego czarnego policjanta i się rozpłakałam. On mnie objął, dał chusteczkę. „Nic się nie martw, jesteś bezpieczna, pomożemy ci”. To był szok! Pierwsze pytania: czy jestem głodna, co chcę do picia? Dostałam kanapkę, wodę. Uspokoiłam się. Napisali mi adres biura, do którego muszę się zgłosić. Dali bilet, pytali, czy mam pieniądze. W biurze byli tak samo mili. Stamtąd trafiłam do zamkniętego obozu. Musieli sprawdzić, kim jestem, przesłuchać, pobrać odciski palców. Zjawił się psycholog. Sprawdzał, czy nie mam traumy, czy nie byłam torturowana, zgwałcona.

Jak długo tam byłaś?

Trzy dni. Potem umieścili mnie w ośrodku w Winterswijk. To był otwarty dom pomiędzy domami Holendrów. Poznałam przemiłą miejscową rodzinę, zaprosili mnie, żebym z nimi zamieszkała. Myślałam, że mówią tak tylko przez grzeczność, i odmówiłam, ale przyjechali samochodem, załadowali moje rzeczy i powiedzieli, że muszę jechać z nimi. Byli dla mnie jak rodzina. Dostałam duży pokój. Cały czas ktoś ze mną był, razem gotowaliśmy, razem jedliśmy. Jak miałam iść na przesłuchanie, mówili: „Szirin, jesteśmy z tobą, powodzenia”. To wiele dla mnie znaczyło. Polubiłam Holandię. Rozmawiając z trzyletnią córeczką mojej gospodyni, zaczęłam się uczyć języka. A po trzech miesiącach przyszło pismo, że mam polską wizę i muszę jechać do Polski.

Skąd miałaś polską wizę?

Firma, w której pracowałam w Teheranie, kooperowała z polską firmą i chciała otworzyć tu biuro – to było, zanim UE nałożyła na Iran sankcje. Po zielonej rewolucji wspomniałam mojemu szefowi, że boję się aresztowania. On wymyślił, że wyśle mnie do Polski. Wyrobił mi wizę pracowniczą. Dlatego Holendrzy mnie tutaj wyrzucili.

Nie spodziewałaś się tego.

Byłam w szoku. Odwołałam się. Napisałam, że już zaczęłam budować nowe życie, ale sędzia powiedział: „Polska zgodziła się panią przyjąć, nic nie możemy więcej zrobić. Teraz Polska jest za panią odpowiedzialna”.

Polacy też powitali cię uściskiem?

Pytałam mojego adwokata, co mnie czeka. Powiedział: „Nie bój się, to inny kraj, ale Polska też jest w UE, będziesz miała takie same prawa”. Oczekiwałam więc podobnego przyjęcia. Ale na Okęciu wszystko było inaczej. Na dzień dobry straż graniczna zabrała mi sznurowadła. Bez sznurowadeł nie mogłam za nimi nadążyć, zaczęli na mnie krzyczeć. Po polsku. Nic nie rozumiałam, słyszałam tylko: „kszeszeszesze”. Oni krzyczeli, ja płakałam. Ale potem pomyślałam: zaraz, oni nie mają prawa tego robić. I zażądałam tłumacza. Teraz ja na nich krzyczałam. Na to jeden ze strażników wydarł się na mnie jeszcze bardziej, z czerwoną twarzą, po czym trzasnął drzwiami i przekręcił klucz. Znowu się bałam.

Trochę jak w Iranie.

Tam walczyłam z systemem, tutaj też. Zabrali mnie na przesłuchanie, pojawił się tłumacz. Z angielskiego, a ja nie znałam wtedy dobrze angielskiego. Pytałam: „Dlaczego tutaj jestem? Jak długo będziecie mnie trzymać?”. Na wszystko odpowiadali: „Nie wiemy”. Mówiłam, że nie jestem nielegalna, oni na to, że jestem, bo nie mam paszportu. Bałam się, że mnie deportują do Iranu.

Na dwie noce zamknęli cię w lotniskowym areszcie.

Kraty, żelazne drzwi, brud. Poprosiłam o prześcieradło. Wiele razy musiałam walić pięścią w drzwi, aż ktoś usłyszał. W końcu jeden strażnik wrócił z prześcieradłem i powiedział po angielsku: „Teraz jesteśmy przyjaciółmi. Dałem ci to, a ty co mi dasz?”. Wtedy myślałam, że chce mnie zgwałcić. Dzisiaj wiem, że byłoby to niemożliwe.

Rano bardzo spadło mi ciśnienie. Tak reaguję na stres, poza tym przez całą dobę nie dostałam nic do jedzenia ani picia. Kręciło mi się w głowie, upadłam na ziemię, nie miałam siły nawet krzyknąć. Podniosłam rękę i na szczęście jeden z funkcjonariuszy to zauważył. Zabrali mnie do pielęgniarki, dostałam zastrzyk.

Kolejny przystanek: Lesznowola.

Tłumacz powiedział: „Pojedziesz do miłego ośrodka w lesie, z biblioteką, odpoczniesz tam i przygotujesz się do powrotu do społeczeństwa, do mieszkania w mieście”. Ale to był kolejny koszmar. Brud, złe jedzenie, wściekli strażnicy pokazujący, że mają siłę i należy się ich bać.

Biblioteka była?

Była, ale wszystkie książki były po polsku albo rosyjsku. Nie miałam nic do roboty poza codziennym przymusowym sprzątaniem. Siedziałam w pokoju, słuchając, jak inne osadzone się kłócą. Chorowałam, nie mogli dojść, co mi jest. Brakowało wody w butelkach, papieru toaletowego, środków czystości. Kiedy o to prosiłam, słyszałam: „Nie mamy, to biedny kraj”. Przyjaciel z Anglii przysłał mi papier toaletowy i suszone owoce, bo po tamtejszym jedzeniu miałam kłopoty żołądkowe.

Codziennie o 6 rano wchodził strażnik, liczył nas, to samo wieczorem. Trzy razy dziennie musiałyśmy schodzić do kuchni na posiłek, nawet jak ktoś był chory albo nie chciał jeść. Trzeba było stanąć w kolejce, żeby mogli nas policzyć. Jak jakieś dziecko nie chciało stać, tylko biegało, wydzierali się na nie. Liczyli też sztućce na początku i na końcu każdego posiłku, a jak jakiegoś brakowało albo źle policzyli, to nie mogłyśmy wyjść. Jak się sztućce zgadzały, wychodziłyśmy w sznureczku, jeden strażnik na początku, jeden na końcu. Na piętrze były plastikowe naczynia. Naczelniczka codziennie rano je liczyła, jak któregoś brakowało, krzyczała: „Nie ma kubeczka!”.

Komunikowałaś się ze strażnikami?

Niektórzy byli przyjacielscy, mówili trochę po angielsku, inni milczeli albo woleli krzyczeć. Naczelnikowi zawsze mówiłam: „Hello”, ale nigdy nie odpowiadał. Był antypatyczny. Raz, jak dzieci zepsuły piłeczkę pingpongową, zaczął się na nie wydzierać i za karę przez dwa tygodnie nie mogłyśmy robić zakupów.

Wypuszczali was do sklepu?

Nie, raz w tygodniu przychodziła kobieta, zbierała zamówienia, pieniądze i wracała z zakupami. Na podwórze pozwalali wyjść dwa razy dziennie, na godzinę przed południem i godzinę wieczorem. Jak ktoś podchodził do bramy, krzyczeli, chociaż była zamknięta.

Raz, to był ostatni dzień lata, byłyśmy na podwórzu. W jednym z budynków strażnicy mieli przyjęcie, pili alkohol, śmiali się. Stałam obok, rozmawiając z funkcjonariuszem. Na ziemi siedziało kilka uchodźczyń. Psycholog ze straży granicznej zaczął wyceniać te kobiety: „Ta jest warta 10 zł, ta 20, ta 50 zł”.

Skąd wiedziałaś, co mówi?

Od strażnika, który z nami stał. Moja koleżanka, Iranka, zapytała go: „Co oni mówią?”. Powiedział: „Lepiej odejdźcie, piją i wyceniają kobiety”. Nie mogłam tego powiedzieć w sądzie, mogliby go ukarać.

Byłaś w Lesznowoli dwa miesiące. Mogło być gorzej. Dziewczynę, o której wspominasz, trzymali rok.

Jej sytuacja była trudniejsza, bo nie była uchodźcą politycznym, uciekła od rodziny. Mnie rodzina wspierała, przysyłali mi pieniądze, ona nie miała za co kupić jedzenia. Każdego dnia miała nadzieję, że może dziś ją wypuszczą. Po wyjściu znalazła pokój, dzieliła go z trzema Polkami. Uchodźcy dostają od państwa 750 zł miesięcznie, musiała za to przeżyć. A współlokatorki podkradały jej pieniądze.

Skąd twoim zdaniem taka różnica między Holandią i Polską? Inni są ludzie, system?

Holendrzy od dawna mają do czynienia z uchodźcami. Tutaj to nowość. W zeszłym roku brałam udział w projekcie „Żywa biblioteka” – obcokrajowcy opowiadają swoje historie w szkołach. W jednej szkole na prowincji uczennica zasłabła, kiedy zobaczyła czarnoskórego.

Może też jest tak, że w zimnym kraju ludzie są zimni? Polacy nie są szczęśliwi, otwarci na innych, patrzą tylko na siebie. Oczywiście nie wszyscy, ale większość. Czasami „dzień dobry”, uśmiech robi różnicę. Zdarza się, że ludzie nie odpowiadają na moje pozdrowienie. Albo jak mówię po angielsku, odpowiadają agresywnie: „Mów po polsku, tu jest Polska!”. Są mili, kiedy próbuję mówić po polsku.

Jak ci idzie nauka języka?

Im dłużej się uczę, tym mniej rozumiem. Gramatyka jest strasznie trudna, nad każdym zdaniem trzeba się zastanawiać. Może nie idzie mi też dlatego, że nie wybrałam tego kraju i wolałabym się nauczyć jakiegoś bardziej przydatnego języka.

Po dwóch latach pobytu nie poprawiłaś sobie opinii o Polsce?

Na początku byłam zła, nie lubiłam tego kraju. Ale potem zaczęłam coś robić, przyzwyczaiłam się, zaprzyjaźniłam z paroma osobami – co nie jest tutaj łatwe, ludzie nie podchodzą, żeby zagadać. Mam cudownych przyjaciół. Ale mam też problemy. W dużym szpitalu w Warszawie nie mogłam znaleźć lekarza mówiącego po angielsku. Musiałam wrócić z tłumaczem. Zawsze muszę kogoś prosić, żeby ze mną poszedł do lekarza. Do tego ogromnym problemem jest umówienie wizyty u specjalisty, czeka się miesiącami. Wiem, że Polacy mają ten sam problem.

Wielu ludzi tutaj ma problem z sąsiadami. Hałasują nawet w środku nocy, biegają po schodach. Polacy nie narzekają. Tylko ja wychodzę i mówię: „Jest 4 rano, proszę o ciszę”. Słyszę: „Tak, dobrze”. A następnej nocy jest to samo. I wciąż słychać: „kurwa”. W zeszłym roku ktoś noc w noc dzwonił do mnie domofonem i się nie odzywał. Poszłam na policję. Powiedzieli: „To dlatego, że jesteś z zagranicy”.

Co robiłaś przez te dwa lata?

Starałam się nie tracić czasu, zrobić coś dobrego albo zarobić trochę pieniędzy. Uczyłam perskiego studentów, początkowo za darmo, w zamian za lekcje polskiego. Brałam udział w różnych projektach organizacji pozarządowych. Występuję na konferencjach, warsztatach, opowiadam o Iranie i o sytuacji uchodźców w Polsce.

Wyjaśnijmy, że po prawie dwóch latach dostałaś status uchodźcy. To wyróżnienie.

Tak, w Polsce tylko 5 proc. wniosków o azyl jest rozpatrywanych pozytywnie.

Co to zmieniło w twoim życiu?

Wolno mi podróżować za granicę. Tylko tyle. Wkrótce spotkam się z rodziną, oczywiście nie w Iranie.

Odwiedziłam już przyjaciół w Holandii. Mieszkając tutaj, już zapomniałam, jak mili potrafią być ludzie. Tam się uśmiechają, szanują mnie, są pomocni. Jak pytam o adres, upewniają się, że zrozumiałam, a jedna kobieta sama zaprowadziła mnie do sklepu, którego szukałam. Byłam tam szczęśliwa. Moi przyjaciele dziwili się, że wciąż mówię „dziękuję”.

Dlaczego się tam nie przeniesiesz?

Wolno mi osiedlić się w innym kraju, jeśli tam kogoś poślubię albo jak dostanę pracę etatową – a to trudne. Bez tego co trzy miesiące muszę się meldować w Polsce.

Azyl dał ci chyba coś jeszcze – poczucie bezpieczeństwa.

Tak, ale moje życie wciąż jest niepewne. Na normalną pracę tutaj nie mam szans. Proponowano mi tylko kebab. Za pół roku stracę prawo do zasiłku. Nie wiem, co wtedy zrobię.

A co chciałabyś robić?

Chciałabym pracować z obcokrajowcami, mam w tym doświadczenie. Mogłabym pracować w biurze. Albo gotować, ale nie kebab.

Potwierdzam: gotujesz rewelacyjnie.

Nasza kuchnia jest naprawdę smaczna. Czasem przygotowuję potrawy dla znajomych, brałam też udział w warsztatach kulinarnych, pracowałam dorywczo w restauracji, jednak płacili żałośnie mało. Chciałabym otworzyć w Polsce małą restaurację irańską, ale jak?

Myślisz, że wrócisz kiedyś do Iranu?

Kiedyś Chciałabym znowu mieszkać z rodziną. Tęsknię za niektórymi miejscami w Teheranie. To przyjemny kraj, jest dobra pogoda, ludzie są mili. Ale teraz to niemożliwe. Muszę czekać. Najważniejsza rzecz, której się w Polsce nauczyłam, to cierpliwość.

Żałujesz, że naraziłaś się na wygnanie i rozłąkę z rodziną?

Nie. Gdybym teraz wróciła do Iranu, robiłabym to samo.