Tybetańczycy przestali stawiać opór. Więzienia pustoszeją. Kto nie potrafi pogodzić się z rządami Pekinu, ucieka za granicę
Sołtys przemawia niezbyt podniesionym głosem, bez niepotrzebnej emfazy. Wszyscy i tak wiedzą, po co się zebrali. Mowa jest bardziej przeznaczona dla uszu donosicieli: „Ochrona środowiska naturalnego to obowiązek każdego obywatela Chin i każdego buddysty. Wskutek polowań dzikie zwierzęta wkrótce mogą wyginąć. Cywilizowane państwa chronią przyrodę. Zdecydowaliśmy się do tego nurtu przyłączyć. Nie będziemy więcej kupować, sprzedawać ani nosić futer zagrożonych gatunków, a posiadane zniszczymy”.
Zmiana kadru. Ludzie gromadzą się u stóp wzgórza. Z dumą pokazują do kamery niesione w rękach szare skóry wilków, błyszczące wydr, biało nakrapiane irbisów, pręgowane tygrysie oraz czuby (płaszcze) obszyte futrem. Rzucają je na stos, który sięga już do wysokości ramion. Ktoś polewa go naftą i podpala. Tłum wiwatuje, mnisi powtarzają mantry, ognisko puszcza kłęby dymu. Zwierzęta mogłyby być dumne z tak hucznego pochówku swych zewnętrznych pozostałości.
Amatorski film nakręcony w lutym 2006 roku oglądam w Litangu. To tu spalono futra. Choć w utrzymanej w obywatelskim tonie przemowie roztropnie nie padło słowo o Dalajlamie, to on jest sprawcą tego zamieszania. Od pewnego czasu Dalajlama był pod naciskiem grup obrońców zwierząt. W styczniu podczas inicjacji Kalaczakry w Indiach zaapelował do pielgrzymów z Tybetu, by wróciwszy do domów, nigdy nie używali, nie sprzedawali i nie kupowali dzikich zwierząt ani niczego, co od nich pochodzi. Powiedział, że wstydzi się, oglądając zdjęcia rodaków wystrojonych w futra. Do tej chwili – z przerwą na lata maoistowskiej uniformizacji – były one popularnym symbolem statusu materialnego, ubierali się w nie tak arystokraci, kupcy, jak i koczownicy, jeśli tylko było ich stać.
Przesłanie Dalajlamy rozprzestrzeniło się w miastach i wioskach Tybetu z szybkością huraganu. Wszędzie zapłonęły stosy. Pewien handlarz skórami z Khamu podpalił nawet swój sklep na oczach tłumu, mówiąc, iż „zrozumiał, że życie jest ważniejsze od pieniędzy”.
Apel Dalajlamy wyrwał Tybetańczyków z letargu. Po raz pierwszy od czasu demonstracji z końca lat 80. do działania ruszyły nie jednostki, lecz masy. Minęło kilka miesięcy, a wszyscy – nie tylko w Litangu, ale i w wielu innych miejscach, które odwiedziłem – wciąż o tym opowiadają z dumą. Choć nieskierowany bezpośrednio przeciw okupacji, w swej istocie był to akt opozycyjny. Akt nieposłuszeństwa obywatelskiego. A właściwie posłuszeństwa – wobec człowieka uznanego przez rząd chiński za wroga.
– Nie mamy innego sposobu sprzeciwu niż słuchanie Dalajlamy – mówi mój gospodarz Dała. – Zrobimy wszystko, co Jego Świątobliwość każe. Kiedy byłem mały, gdyby Dalajlama kazał mi skoczyć ze skały, zrobiłbym to bez wahania. On jest naszym przywódcą. Tylko dzięki kampanii prowadzonej przez niego na świecie Chińczycy jeszcze liczą się z Tybetem, jeszcze całkiem nas nie zdeptali.
Nie wolno rzucać mąką
W indyjskiej Dharamsali, siedzibie emigracyjnego rządu tybetańskiego, rozmawiałem o paleniu skór z Thubtenem Samphelem, rzecznikiem rządu. Przyznał on, że Dalajlama ani jego doradcy nie przewidywali tak potężnego odzewu. Był to apel natury religijnej i ekologicznej, który niechcący nabrał wymiaru politycznego.
Wspomniałem Samphelowi o walce społeczeństwa z władzą komunistyczną w Polsce: noszeniu oporników, odwracaniu do okna telewizorów podczas głównego wydania „Dziennika”. Czy nie warto, pytam, by Dalajlama częściej wydawał apele podobne do tego o futrach – do zrobienia czegoś, co nie jest łamaniem prawa, ale co by jednoczyło Tybetańczyków, dawało poczucie, że walczą z systemem? – Nawet jeśli te działania nie byłyby nielegalne, mogłyby narazić uczestników na represje – skwitował Samphel. – A tego chcemy uniknąć. Dalajlama nawet radzi mnichom podpisywać podsuwane im oświadczenia potępiające go. Mówi, że nie ma sensu, by się narażali, on przecież i tak wie, że w głębi serca go kochają.
To prawda, że jakakolwiek aktywność, niekoniecznie sprzeczna z prawem, może zostać w dowolnym momencie uznana przez rząd za antypaństwową, wywrotową lub separatystyczną. Jeśli Dalajlama wezwie do mycia zębów, następnego dnia mycie zębów w Tybecie stanie się nielegalne. Zabroniono np. rzucania w powietrze mąki jęczmiennej, campy, co Tybetańczycy od wieków czynili na znak pomyślności – bo czcili w ten sposób m.in. urodziny Dalajlamy. Władze ogłosiły, że jest to czyn potencjalnie groźny dla zdrowia – ktoś mógłby do mąki dosypać pieprzu, wpadłoby to do oka i tragedia gotowa. Inny zwyczaj, palenie gałązek jałowca, uznano za naruszenie przepisów przeciwpożarowych.
Tak więc choć oficjalnie Pekin popiera ochronę środowiska i dzikich zwierząt, inicjatywę palenia futer przyjął wrogo. W jednym z miast Khamu aresztowano ośmiu ludzi „podejrzanych o nawoływanie pod wpływem czynników zagranicznych do niszczenia ubrań zrobionych ze skór dzikich zwierząt”. W Amdo władze nakazały tybetańskim spikerom telewizyjnym nosić czuby obszyte futrem.
W Litangu nie było represji. Policjanci (Tybetańczycy) na czas palenia futer znaleźli sobie zajęcie w innej części miasta i udawali, że nie widzą dymu. Położony w Khamie Litang jest uważany za bastion nacjonalizmu tybetańskiego, odporny na sinizację. Zasłużył sobie na tę opinię w przeszłości. Khampowie, którzy jako pierwsi zostali przez Chińczyków „wyzwoleni” w roku 1949, pierwsi też stworzyli ruch oporu pod nazwą Cztery Rzeki i Sześć Pasm (tyb. Czuszi Gandrug – potoczna nazwa Khamu). Starcia z Armią Ludowo-Wyzwoleńczą zaczęły się właśnie w Litangu i Batangu, dopiero później rozszerzyły się na centralny Tybet. Od tego czasu gorąca krew Khampów może nie ostygła, jednak ich waleczność osłabła. – Wciąż nosimy duże noże, ale teraz służą nam do załatwiania porachunków między sobą – mówi w przypływie szczerości Dała. – Podczas buntu w Lhasie w 1989 r. pierwsi przed wojskiem uciekali Khampowie. Wstyd!
Dzisiejsza walka Tybetańczyków nie jest walką o wolność kraju, lecz o spokój sumienia. Ogranicza się do symboli. Walką jest obracanie młynkiem modlitewnym, posiadanie portretu Dalajlamy, podarowanie masła klasztorowi, pielgrzymka do Lhasy, spalenie wilczej skóry. A przy tym jest w ludziach – choć nie we wszystkich – wewnętrzny sprzeciw, złość na to, co się dzieje. I potencjał działania. Pytałem: czy gdyby Dalajlama wezwał do zbrojnego oporu, stanęlibyście do walki? Nigdy nie wyczułem najmniejszego wahania. Podnosili głowy, prostowali się w ramionach i z błyskiem w oku odpowiadali: „Bez wątpienia!”. By zaraz na powrót zapaść się w sobie, pogrążyć w szarej, pasywnej rzeczywistości. Nikt ich nie wzywa do walki zbrojnej. Nawet radykalni oponenci Dalajlamy, którzy mają mu za złe rezygnację z żądania niepodległości, przyznają, że powstanie nie miałoby żadnych szans powodzenia, posłużyłoby tylko Chińczykom jako pretekst do dalszej zagłady narodu tybetańskiego. Nie ma żadnego sposobu, aby nakłonić Pekin do rezygnacji z Tybetu.
Zapytałem Dałę, czy Chińczycy przynieśli Tybetowi cokolwiek dobrego. – Nic. Zburzyli nasz porządek. Przysłali armię, która nas zabijała. Przysłali urzędników, którzy propagandą mordują nasze umysły. Przysłali kupców, którzy rujnują nasze portfele. Ograbili klasztory, teraz zwracają może dziesięć procent tego, co zabrali. Wycinają drzewa, eksploatują surowce naturalne, podczas gdy my uważamy, że wydobywanie czegoś spod ziemi zakłóca równowagę w naturze, powoduje powodzie i trzęsienia ziemi – mówi Dała.
To powszechna ocena, ale głośno nikt jej nie powtórzy. Poczucie bezsilności do spółki ze strachem zamykają usta.
Za Mao było gorzej
Na razie walczymy z systemem, oglądając filmy przeszmuglowane z Tajwanu i Indii. Tybet nie zna pojęcia literatury drugiego obiegu, a i pierwszy jest w zaniku, bo nikt poza studentami nie czyta książek innych niż broszury z tekstami modlitw. Tybetańscy intelektualiści są skazani na poruszanie się w granicach systemu, poza nim nie przeżyją. Jeśli nawet ktoś napisze antychiński wiersz czy opowiadanie, świat ma szansę dowiedzieć się o nim tylko wtedy, gdy twórczość zostanie wywieziona lub wysłana za granicę, w ręce diaspory. Domowe biblioteki w Tybecie składają się ze zbiorów płyt wideo (DVD na prowincję jeszcze nie dotarło). Żeby dotrzeć z jakąś wiadomością do Tybetańczyków, trzeba wyprodukować srebrny krążek. Przemycić go i ukryć łatwiej niż książkę.
Rozwój techniki to broń obosieczna. Ułatwia inwigilację, ale też pomaga konspiratorom. Jeszcze niedawno ulotki i plakaty niepodległościowe Tybetańczycy drukowali tradycyjną metodą drzeworytniczą, rzeźbiąc drewniany stempel. W razie rewizji wpadka była gwarantowana, bo takiego mebla nie da się spuścić w toalecie. A dziś? Wystarczy komputer z edytorem tekstu i drukarka, po użyciu dowód winy można skasować. Tylko świadomość represji sprawia, że mało komu chce się ryzykować. Informacje o pojawieniu się gdzieś w Tybecie ulotek czy plakatów wołających na puszczy „Wolny Tybet!” zdarzają się może trzy razy do roku. Na ogół razem z doniesieniem o aresztowaniu zwyczajowych podejrzanych, czyli mnichów. Dysydenci działają na własną rękę, bo nie istnieje żaden ruch opozycyjny. Czeka ich na ogół pięć-dziesięć lat więzienia.
Liczba więźniów politycznych zmniejszyła się przez ostatnie lata do około stu, podczas gdy np. w styczniu 1999 było ich 538. Skazani w latach 80. i 90. wychodzą na wolność (ściślej: do aresztu domowego) i nie ma chętnych do zajęcia ich miejsca w celach. Kto nie potrafi się pogodzić z chińskimi porządkami, ucieka za granicę. Co roku ok. 2 tys. Tybetańczyków nielegalnie przekracza himalajskie przełęcze i dociera do Nepalu i Indii.
Dała chce, żeby jego dwóch starszych synów wyjechało na naukę do Indii, bo tam mogą skończyć lepszą szkołę i znaleźć pracę „gdzieś w świecie”. Tu, twierdzi, nie mają przyszłości. Najmłodszy ma zostać na gospodarstwie. Ale i on ledwie odrósł od ziemi, a już chce jechać w świat, na mój widok powtarza: „Zabierz mnie do Indii, do Dalajlamy”. Ojciec się śmieje i pyta: „Co zrobisz, jak spotkasz Dalajlamę?”. Malec przykłada dłonie do czoła i chyli się w nabożnym ukłonie.
Powszechną postawą jest konformizacja. Pokolenie pamiętające niepodległy Tybet wymiera. Młodsi nie znają innej władzy niż chińska, są pogodzeni z zastaną rzeczywistością. I od małego potrafią mówić po chińsku – to ważne, bo nieznajomość języka okupanta nie pozwalała ich rodzicom na otrzymanie pracy, a nawet na załatwienie sprawy w urzędzie. Jeśli chińskojęzyczny Tybetańczyk wykaże się zdolnościami i lojalnością, ma szansę na przyzwoite zajęcie. Pekin próbuje włączyć Tybet w obieg gospodarki ChRL i finansuje gigantyczne projekty infrastrukturalne – korzystają z tego głównie pracownicy chińscy, ale i dla pokornych tubylców co nieco się znajdzie. Tybetańczycy stanowią większość niższego i średniego korpusu urzędniczego, ich płace są niezłe. Kolaboracja jest powszechnie akceptowana. Nikt nie powie złego słowa na sąsiada, któremu udało się zdobyć (zwykle za łapówkę) wymarzoną pracę w policji czy w urzędzie. Ceną jest życie w zakłamaniu. Powtarzając codziennie oficjalne kłamstwa, w końcu samemu można uwierzyć, że Tybet został wyzwolony, wojna to pokój, a wolność to niewola.
Konformizacji sprzyja też porównanie dzisiejszej sytuacji z terrorem maoizmu. Chińska okupacja zostawiła za sobą blisko pół miliona zabitych Tybetańczyków (nie dwa miliony, jak się powszechnie powtarza), jednak w ostatnim ćwierćwieczu metody okupantów stały się bardziej subtelne i mniej śmiercionośne. Dziś wolno znacznie więcej niż kiedyś i starsi ludzie doceniają, że nie muszą już publicznie lżyć własnych krewnych czy bezcześcić ksiąg religijnych.
W szarej strefie
Jak wiele miast Tybetu Litang cierpi na rozdwojenie jaźni. Pełne chińskich sklepikarzy i rzemieślników centrum jest brzydkie i sztampowe, zaś położona u stóp klasztoru dzielnica tybetańska, choć trudno ją nazwać piękną, urzeka naturalnością – jest, gdzie być powinna. Przygarbione staruszki w podwójnym akcie dewocji obchodzą wokół białe stupy, kręcąc jednocześnie trzymanymi w garściach młynkami. Mnisi w cudacznych, przypominających kaczy dziób czapkach z daszkiem śmigają na motocyklach. Uradowany chłop wysypał siano na drogę. Słońce pali w kark, suszy siano i krowie placki przylepione do murów domostw.
Nie spodziewajcie się, że w Tybecie zobaczycie przerażonych ludzi pośród mrowia chińskich żołnierzy. Tybetańczycy mają pogodną naturę, są wiecznie uśmiechnięci. Czas, kiedy Chińczycy publicznie przystawiali im lufę do głowy, minął. Dziś wojsko jest prawie niewidoczne, siedzi w koszarach, zwarte i gotowe stłumić każdy bunt – lecz ten ostatni raz zdarzył się 15 lat temu. W terenie ważniejsi są szpicle w cywilu. Zarówno tu, w Litangu, jak i w całej „zewnętrznej” części Tybetu włączonej do prowincji chińskich inwigilacja nie jest tak powszechna jak w Tybetańskim Regionie Autonomicznym. O ile w Chinach panuje system autorytarny, to w Tybecie centralnym wciąż pachnie totalitaryzmem. W Lhasie ludzie świadomi obecności donosicieli i kamer mówią szeptem, oglądają się przez ramię, unikają kontaktu z podejrzanymi cudzoziemcami. Wielu wolności szuka w Chinach. – W Pekinie wsiadam do taksówki i kierowca mówi mi, choć mnie nie zna, że Jiang Zemin jest głupi! – opowiada Dała. – W Lhasie to jest nie do pomyślenia. Taksówkarz będzie milczał w obawie, że na niego doniosę.
W historii Tybetu pod rządami chińskimi było kilka buntów. Zawsze w okresach odwilży, w zgodzie z prawidłowością, że gdy represje słabną, opór się wzmaga. Ale wydaje się, że ta reguła przestała obowiązywać i dzisiejsze względnie liberalne (choć mniej niż w latach 80.) środowisko nie stanowi gruntu pod kolejny wybuch. Dawniej Chińczycy stawiali Tybetańczyków pod ścianą: kto nie był z nimi, był przeciw nim. Dziś kto nie jest z nimi, może sobie znaleźć miejsce w olbrzymiej szarej strefie pomiędzy tym, co wyraźnie zakazane, a tym, co niewypowiedzianie dozwolone.
– Z władzami nie ma problemu, jeśli się postępuje według ich reguł – mówi lama Mekmar Tulku. Popijamy zieloną herbatę w jego mieszkaniu z widokiem na klasztor Litang. Lama przebywa tu nieformalnie. Gdy miał 11 lat, uciekł z Tybetu i praktykował w Indiach, aż dorobił się stopnia gesze, doktora nauk buddyjskich. Przed czterema laty wrócił do Litangu na prośbę starzejących się rodziców. Jednak dla mnichów, którzy studiowali w Indiach, czyli w rozumieniu władz zarażonych „separatystyczną propagandą kliki Dalaja”, nie ma miejsca w klasztorach Tybetu. Lama, choć – jak twierdzi – ma lepsze wykształcenie niż opat, jest wolnym strzelcem niewliczonym w poczet legalnych mnichów. Przynależy do szarej strefy, a ponieważ oficjalnie szara strefa nie istnieje, nikt się nim nie interesuje, nikt nie traci twarzy, tolerując go. Taka sytuacja ma swoje zalety – Mekmar nie musi uczestniczyć w zebraniach reedukacyjnych, na których mnichom każe się potępiać Dalajlamę. Nie figuruje na liście obecności.
Idziemy obejrzeć klasztor, kiedyś główny ośrodek studiów monastycznych w regionie. Podczas rewolucji kulturalnej zrównano go z ziemią, podobnie jak niemal wszystkie z ponad 6 tys. świątyń tybetańskich. Ostał się dosłownie jeden pokój, wokół którego od 1979 r. wierni własnymi siłami dobudowują kolejne. Klasztor jest już prawie gotowy, błyszczy z daleka, choć daleko mu do minionej świetności. Dawniej liczył 3,7 tys. mnichów, miał osiem sal wykładowych, praktykowano tu filozofię, tantrę, matematykę. Dziś jest jedna sala i 200 mnichów. Dawniej rodziny oddawały do klasztoru sześcioletnie dzieci, dziś przepisy każą przyjmować tylko pełnoletnich, gdyż – jak to zgrabnie ujął partyjny Komitet Propagandy – „nie wolno pozwolić na wykorzystywanie braku doświadczenia i niemożności odróżnienia dobra od zła do religijnego uwodzenia młodzieży”.
Zaraz zaraz, skąd więc się wzięli ci mali mnisi pałętający się wszędzie dookoła? Chłopcy w sukniach koloru burgunda dokazują bardziej niż ich świeccy rówieśnicy w dresach. Przechodzą przez wybite okna, robią miny do aparatu, z dzikim wrzaskiem gonią kota, obrzucają się lodami. „One… two… three… four… fuck!” – recytują chóralnie na widok cudzoziemca. Ich nauczyciel angielskiego nie zasłużył na premię.
To „mnisi sezonowi” – przyjmowani już jako siedmiolatki, pozostają w klasztorze przez kilka miesięcy w roku. Jest ich 2 tys., czyli dziesięciokrotnie więcej niż mnichów pełnoetatowych! Pokaźna szara strefa, na którą władze przymykają oko. Ale nie wszędzie obowiązują te same zasady; w sąsiednim okręgu, w innej prefekturze sytuacja może być – i bywa – gorsza. Dużo zależy od osobistych stosunków opata z lokalnymi przedstawicielami rządu.
Jeśli w ogóle da się mówić o ośrodkach oporu, pozostają nimi klasztory. Aż dwie trzecie aresztowanych w ostatnich latach więźniów politycznych to mnisi i mniszki. Komuniści podbili Tybet, wprowadzili nowy porządek, ale przegrali z Dalajlamą walkę o rząd dusz. Religia wciąż jest najważniejszym wyznacznikiem tożsamości tybetańskiej, a zarazem nośnikiem nacjonalizmu. Dlatego pozostaje celem ataków. Mnisi są zmuszani do wyrzeczenia się Dalajlamy oraz napisania oświadczenia, iż Tybet stanowił zawsze integralną część Chin. Urzędnicy mieszają się w proces rozpoznawania inkarnacji lamów. Pekin pozwala na odbudowę klasztorów, ale stara się mieć nad nimi kontrolę – poprzez rezydujące w świątyniach „komórki demokratycznego zarządzania”, szpiegów i konformistycznych opatów.
Nawet wśród duchowieństwa aktywna działalność opozycyjna jest sporadyczna. Pytam lamę Mekmara, czy w Litangu mnichom zdarza się robić coś nielegalnego, wchodzić w konflikt z rządem. Nie, za jego bytności nic takiego się nie zdarzyło. Mnisi zajmują się nauką i modlitwą, nie mieszają się do polityki. Nie warto się narażać.
Imperium atakuje i połyka
Krajobraz północnego Khamu jest opakowany flagami modlitewnymi jak praca Christo. Bawełniane wyznania wiary powiewają na masztach ustawionych na polach, oplatają gęstą pajęczyną mosty, zwisają ze sznurów niczym dawno zapomniane pranie; materia blaknie w słońcu i nadaje obiektom zapleśniały wygląd. Na zielonych zboczach gór odcinają się pracowicie ułożone z białych kamieni mantry: OM MANI PADME HUM. Chińczycy znaleźli odpowiedź, układając hasło: „Niech wielki Mao żyje dziesięć tysięcy lat”. Jeśli mierzyć sukces propagandowy liczbą kamiennych napisów, Tybetańczycy wygrywają.
To pozory. Tybet nie daje rady przeciwstawić się ekspansji kultury i gospodarki chińskiej, która wsparta siłą państwa wdziera się w każdą dziedzinę życia. I nie potrafi zapobiec uwiądowi własnej kultury, która się nie rozwija, ale co najwyżej broni spychana do okopów tradycjonalizmu.
Niewesołą odpowiedź na pytanie o przyszłość tych Tybetańczyków, którzy nie załapią się na chiński pociąg do nowoczesności, znalazłem nad jeziorem Muke. Na trawiastym zboczu, w otoczeniu osnutych chmurami wzgórz, stoi kilka prymitywnych ziemianek. Obok kręcą się młodzi chłopcy o skudlonych włosach, w wyświechtanych marynarkach i trampkach w kolorze khaki. Nigdy nie chodzili do szkół, są analfabetami. Z wyjątkiem jednego, który twierdzi, że skończył pięć klas chińskiej podstawówki – potem rodzinie zabrakło pieniędzy. Szkoła była teoretycznie bezpłatna, ale nauczyciele kazali kupować podręczniki po paskarskich cenach.
To Tybetańczycy już tylko w etnicznym znaczeniu. Mówią między sobą po chińsku, w języku tybetańskim znają ledwie kilka słów. Niby są buddystami, ale się nie modlą. Nie mają różańców, które większość ich rodaków nosi przy sobie na co dzień. Nie mają żadnego obrazka bóstwa czy lamy. – Młodzi potrzebują rozrywki, nie religii – śmieją się. Jakie to rozrywki? Głównie palenie papierosów. Nie mają nawet radia, nie wspominając o telewizji. Robię im krótki sprawdzian. Znają nazwisko prezydenta Chin, ale nie prezydenta USA. Kojarzą Dalajlamę, ale o Karmapie (głowa jednej z czterech szkół buddyzmu tybetańskiego) pierwsze słyszą.
Ponieważ tubylcy nie mają szans na zdobycie odpowiedniego wykształcenia i umiejętności, władze ściągają do regionu rzesze kwalifikowanych imigrantów. Oprócz 6 mln Tybetańczyków w Tybecie mieszka na stałe drugie tyle Chińczyków. Gros miasteczek, jak choćby położona kilka godzin drogi od Litangu Ranaka, jest mocno zsinizowanych. Restauracje i sklepy należą tu do Chińczyków, Tybetańczycy w nich pracują. Na szyldach widnieje duży napis chiński, obok mały po tybetańsku. Ale jeszcze kilkanaście lat temu tybetańskich napisów nie było wcale – to sukces, że Tybetańczycy we własnym kraju mogą mieć szyld we własnym języku, oficjalnie uznanym za „język mniejszości”. Ich firmy przegrywają konkurencję z bogatszymi i tańszymi przedsiębiorstwami chińskimi. Hanowie, do których należy 70 proc. wszystkich firm w Lhasie, wypierają Tybetańczyków nawet z rynku produktów tradycyjnych, takich jak tybetańskie ubrania, malowidła, lekarstwa czy tkaniny. Za odbudowę klasztorów płacą często chińscy sponsorzy, wywierając piętno na wystroju świątyń: widać w nich chińskie ogródki, bóstwa z chińskiego kanonu, chińskie lampiony, kadzidła, napisy tylko po chińsku.
Tybetańczykom grozi los Mandżurów, którzy w XVII w. podbili Chiny, a potem roztopili się w morzu Chińczyków. Dziś po mandżursku mówi ledwie 10 tys. ludzi. Można się pocieszać, że z Tybetem aż tak źle nie będzie – ostoją tybetańskości pozostanie wciąż rosnąca diaspora.
Robert Stefanicki
„Gazeta Wyborcza” (Świąteczna), 10-11.02.2007