Przyjaźń z Zachodem wcale Tybetańczykom nie służy.
Skopaliśmy tyłek sukinsynowi! – tymi żołnierskimi słowami Edmund Hillary skwitował pionierskie zdobycie Mount Everestu, gdy już się na szczycie wysikał i zrobił kilka zdjęć. W tym czasie drugi wspinacz, Tybetańczyk Tenzin Norgaj złożył ofiarę bogom i odmówił modlitwę dziękczynną do góry za to, że zechciała go przyjąć. Ten humorystyczny przykład pokazuje, jak wielkie są różnice w mentalności zachodniej i tybetańskiej. Pod tym względem Zachodowi bliżej do Chińczyków, którzy zachowują się w Tybecie z taką gracją, jak niegdyś brytyjscy zdobywcy.
Ktoś powie: to już historia. Wszak dzisiejszy Zachód, postkolonialny, światły i poprawny politycznie, deklaruje poparcie dla ciemiężonego Tybetu. A jednak kolonizacja trwa. W odróżnieniu od tej sprzed stu lat, odbywa się ona mimowolnie i tak subtelnie, że zwykle nie dostrzegają jej ani kolonizujący ani kolonizowani. Ten cichy podbój umysłów bierze się z „miękkiej siły” Zachodu w połączeniu ze słabością Tybetu, który, jak chory organizm, łapie infekcje z zewnątrz.
Nie chodzi wcale o to, że Tybetańczycy jedzą hamburgery, słuchają Madonny i noszą dżinsy. Nie, Tybetańczycy wciąż uwielbiają zupę z jaka, przedkładają tybetański pop nad amerykański, wielu nosi tradycyjne ubrania. Infekcją, przed którą nie potrafią się uchronić, są stereotypy – ich zmyślony wizerunek w oczach Zachodu, który sami bezkrytycznie przyjęli za rzeczywistość.
Istnieją dziś dwa Tybety. Według obrazu namalowanego przez Pekin jest to zacofany region wyzwolony przez Chiny z okowów feudalizmu i łaknący chińskiej misji cywilizacyjnej, czemu sprzeciwia się garstka reakcjonistów finansowanych przez CIA. W ten wizerunek wierzą niemal wszyscy Chińczycy. Zaś mieszkańcy Zachodu równie zgodnie i błędnie postrzegają Tybet jako kolebkę pacyfizmu, ekologii i alternatywnego stylu życia.
Innego, prawdziwego Tybetu już nie ma. Obecnie jest to już pojęcie bardziej z dziedziny geografii i historii niż kultury. Kiedy 50 lat temu, 10 marca 1959, w reakcji na plotki o zamiarze porwania Dalajlamy, w Lhasie wybuchło powstanie, Chińczycy zrozumieli, że aby zmienić nastawienie „ciemnego ludu” tybetańskiego muszą rozpętać walkę klasową. Nastąpiły dwie dekady zbiorowego prania mózgu, masowych represji, niszczenia religii i języka, postrzeganych jako fundamenty „starego społeczeństwa”. Od śmierci Mao następuje powolna i wyrywkowa odbudowa – lecz Chińczycy, stanowiący już połowę ludności Tybetu, silnie odciskają na niej swoje piętno. Stawiają więc klasztory (a na ich czele konformistycznych lamów), które tylko z zewnątrz przypominają te oryginalne, zrównane z ziemią podczas rewolucji kulturalnej. Chińscy imigranci zarobkowi wyparli Tybetańczyków z wszystkich dziedzin życia poza rolnictwem i pasterstwem. Podbity lud, zajęty walką o przetrwanie i wciąż obawiający się represji, przestał tworzyć kulturę. Co tam kulturę! Na rubieżach Tybetu spotkałem Tybetańczyków, którzy nie mówią nawet w języku przodków.
W tej sytuacji na bastion tybetańskości wyrosła diaspora. 17 marca 1959 Dalajlama potajemnie opuścił Lhasę i uciekł do Indii, a w jego ślady w kolejnych latach poszło około 150 tys. Tybetańczyków. W Indiach powstał rząd na wychodźctwie, a także szereg instytucji mających za zadanie zachowanie dziedzictwa kulturowego Tybetu. Na emigracji częściej niż w Tybecie powstają książki, muzyka, a ostatnio filmy.
Tu tworzy się też politykę. Tybetańczycy wiedzą, że ich chiński przeciwnik jest bardzo silny. W walce z nim trzeba szukać równie silnych sojuszników. Dalajlama odrobił lekcję historii z połowy XX wieku, kiedy to Tybet tak łatwo padł łupem Pekinu wskutek polityki izolacjonizmu. Można powiedzieć, że tym razem tybetański przywódca wybrał mniejsze zło: postawił na skuteczność polityczną kosztem prawdy historycznej i obrony czystości doktryny buddyjskiej. Tak to wygląda z dzisiejszej perspektywy. Bo po prawdzie Dalajlama nie mógł przewidzieć wszystkich konsekwencji, jakie niesie sięgnięcie po pomoc Zachodu i zawarcie sojuszu, który wydawał się oczywisty.
Tybetańska ekologia
Dla Europejczyków i Amerykanów Tybet zawsze był magicznym miejscem. Ich fantazje rozpalały egzaltowane relacje dawnych podróżników oraz zmyślone historie, z których największą popularność zdobyła powieść Jamesa Hiltona „Zaginiony horyzont” (na ekran przeniósł ją Frank Capra), traktująca o Shangri-la, ukrytej w Himalajach dolinie we władaniu mnichów z klasztoru będącego skarbnicą mądrości i łagodności. W zachodnich umysłach pod hasłem „Tybet” zadomowiła się kraina wprawdzie niepojęta rozumem, lecz duchowo pożądana. Odległa, ale bliska. W Tybecie – całkiem na poważnie – chrześcijanie szukali śladów mitycznych wspólnot, żydzi zagubionego plemienia, a naziści kolebki rasy aryjskiej.
Slavoj Žižek tłumaczy ten fenomen nastepująco: o ile Tybet uważał się za centrum świata, to Europejczycy myśleli o sobie bardziej „eks-centrycznie”. Zawsze wierzyli, że swoją utraconą niewinność, zagubiony kielich mądrości, mogą odnaleźć tylko w jakimś zakazanym, egzotycznym miejscu. Dla antycznych Greków był nim Egipt. Dziś tę rolę przejął Tybet – według Žižka „ekran, na którym wyświetlają się zachodnie fantazje”.
Fantazje te spokojnie można by potraktować wzruszeniem ramion, gdyby nie to, że Tybetańczycy na uchodźctwie – ludzie, którzy obarczyli się zadaniem obrony kultury tybetańskiej, lecz większość z nich Tybet zna tylko z opowieści rodziców, książek i filmów hollywoodzkich – zaczynają brać nasze wyobrażenia o sobie za swój prawdziwy wizerunek i gorliwie się do niego dostosowują. Próbują pozyskać nasze uznanie i wsparcie, stają się więc tacy, jak tego od nich oczekujemy. Zdaniem Donalda Lopeza, autora książki „Więźniowie Shangri-la”, stereotypy „nie tylko tworzą wiedzę o Tybecie, w wielu wypadkach tworzą Tybet”. Platońskie cienie na ścianach jaskini stały się bytem rzeczywistym.
W publikacjach tybetańskiej społeczności na wychodźstwie powtarzają się takie oto stwierdzenia: „Tybetańczycy są z natury narodem miłującym pokój i stroniącym od przemocy, który nigdy nie stworzył własnej armii”. Albo: „Ekologia jest nieodłączną częścią kultury tybetańskiej”. Czy też: „W tradycyjnym Tybecie kobiety były równouprawnione w stopniu znacznie wyższym niż w innych społeczeństwach azjatyckich”.
Zdania te, jak pisze tybetolog Toni Huber w referacie „Shangri-la na wygnaniu” (pełny tekst na stronie Fundacji Helsińskiej), mają niewiele wspólnego z prawdą historyczną. Upolitycznione wyobrażenia kultury i tożsamości tybetańskiej zaczęły się pojawiać dopiero od połowy lat 80. – nie spontanicznie, na skutek zmian w świadomości większości uchodźców, lecz na tej samej zasadzie, co autoportrety innych nacjonalizmów rodzących się w trzecim świecie: jako wytwory tybetańskiej elity politycznej i intelektualnej na wychodźstwie. Choć powielają je światowe media, nie znajdują niemal żadnego poparcia wśród Tybetańczyków żyjących w Tybecie.
Pierwszym pojęciem adoptowanym przez Dalajlamę po ucieczce do Indii – rodem jeszcze nie z Zachodu, lecz właśnie z Indii – była ahimsa, walka bez przemocy rozpropagowana przez Gandhiego. Dotąd dobroć, współczucie i pacyfizm były obecne w życiu Tybetańczyków i doktrynie ich religii, ale nie zajmowały tak ważnego miejsca. Tybetańczycy nie byli samobójcami, próbującymi pokonać wroga dobrocią i wiecznie nadstawiającymi drugi policzek. Dalajlamowie aprobowali użycie przemocy, jeśli zagrożone były ich interesy, zaś buddyzm tybetański sankcjonował siłową obronę doktryny. Stanowisko obecnego Dalajlamy, który zagroził rezygnacją, jeśli jego rodacy będą stosować przemoc wobec Chińczyków, nie ma precedensu.
Nie wiadomo, czy pacyfizm zostałby tak silnie ugruntowany wśród elit tybetańskich, gdyby nie pasował jak ulał do hippisowskiej rewolucji obyczajowej lat 60., budowanej wokół protestów przeciw wojnie w Wietnamie. Na Zachodzie rozkwitła wtedy moda na Orient, idealistycznie postrzegany jako przeciwieństwo bezdusznego, brudnego i pełnego przemocy Okcydentu.
Podobną genezę ma ekologiczna tożsamość Tybetańczyków, promowana od lat 80. Tybetański rząd emigracyjny przystąpił wówczas do Globalnego Forum Duchowych i Parlamentarnych Przywódców na rzecz Przetrwania Ludzkości, wziął udział w Światowym Dniu Środowiska Naturalnego oraz ekumenicznej ceremonii w Asyżu poświęconej religiom światowym i środowisku.
Ziarno ekologii w tożsamości tybetańskiej znów zasiał Zachód. Dalajlama i diaspora często powołują się na wykoncypowany na Zachodzie determinizm geograficzny: wrodzona Tybetańczykom potrzeba chronienia środowiska naturalnego (w opozycji do chińskiego lub zachodniego obcego, który je niszczy) ma być skutkiem „unikalności” przyrody Płaskowyżu Tybetańskiego. Zgodnie z tym obrazem, religijność Tybetańczyków i ich zadowolenie z prostego życia przekładały się na brak zainteresowania konsumpcją i życie w harmonii z przyrodą. Nie wspomina się, że trudno o postawę ekologiczną (czy też nieekologiczną) w kraju bez przemysłu, jakim był Tybet do czasu chińskiej inwazji.
Także chęć poprawy społecznej pozycji kobiet nastąpiła m.in. pod wpływem zachodnich uczennic tybetańskich lamów, często związanych z ruchem feministycznym. Tybetańskie elity z jednej strony zaczęły idealizować wizerunki kobiet w tradycji, z drugiej zaś krytykować ich dyskryminację w religijnych praktykach Tybetu oraz seksistowskie zachowania niektórych lamów.
Wiele mówi fakt – pisze Toni Huber – że produkowane przez tybetański rząd emigracyjny liberalne „autoportrety” pojawiały się najpierw w tekstach anglojęzycznych, a dopiero potem w tybetańskich. „Nie pozostawia to wątpliwości co do głównego adresata i celu: przeznaczone są dla Zachodu i mają być orężem w propagandowej walce z kolonialnym rządem Chin.”
Czy jednak jest to złe? Nowe szaty przybrane przez elity tybetańskie są przecież piękne – pacyfizm, ekologia i równouprawnienie konsekwentnie propagowane i wcielane w życie sprawią, że świat będzie odrobinę lepszy. Jednak ciemną stroną tej sytuacji jest wykorzystywanie nowej tożsamości do uprawiania polityki historycznej. Tybetolożka Heather Stoddard zauważa, że rząd emigracyjny „ocenzurował lub wstrzymał publikację wielu nowych, napisanych po tybetańsku książek, ponieważ kłóciły się one z lansowanym wizerunkiem tradycyjnego społeczeństwa tybetańskiego. Poważna dyskusja na temat historii i ewentualnych wad Tybetu sprzed 1959 r. pozostaje tabu”. Dotyczy to m.in. wizerunku pacyfistycznego. Dziamjang Norbu pisze, że brak badań nad tybetańskim ruchem oporu „umożliwił tybetańskim przywódcom napisanie własnej historii (…) upowszechniającej mit o pokojowym charakterze masowych protestów [z 1959 r.]. Choć wiele osób wspierających Tybet chce podzielać taki pogląd, jest on całkowicie nieprawdziwy”.
Śledząc doniesienia medialne sprzed roku, kiedy to Tybet znów ogarnęła fala gniewnych protestów, widać było, jak silnie zakorzenione są te mity. Niektóre zachodnie gazety i telewizje tak kadrowały zdjęcia, żeby nie było widać, jak Tybetańczycy rzucają kamieniami (CNN), albo pobitych Chińczyków opisywały jako Tybetańczyków („Berliner Morgenpost”). Bo to przecież niemożliwe, żeby ten genetycznie pokojowy naród był w stanie dokonywać aktów przemocy, podpalić sklep z chińskimi sprzedawczyniami, bić przechodniów. Mielibyśmy uwierzyć, że zając gryzie wilka?
Narodziny McBuddyzmu
Reformy nie ominęły religii, będącej w Tybecie fundamentem tożsamości jak chyba u żadnego innego narodu na świecie. Pod wpływem nurtu New Age tybetańskie elity w Indiach nadały buddyzmowi wizerunek „religii światowej”, przypominającej naukowy racjonalizm. Ze skomplikowanych nauk i rytuałów wypreparowano miłość i współczucie, dołożono garść humanizmu, odsuwając na bok większość „przesądów” i tradycji. Na wyschniętej ziemi duchowości zachodniej tak zreformowana religia, łatwo przyswajalna i dająca szybkie rozwiązania, była jak ożywczy deszcz. Tyle że po drodze zatracił się prawdziwy obraz buddyzmu tybetańskiego. Dla mieszkańców Tybetu religia to żadna filozofia, tylko – czy nam się to podoba, czy nie – bicie pokłonów, kręcenie młynkami, odmawianie mantr i składanie ofiar.
Kiedy buddyzm tybetański wydostał się poza środowiska tybetańskie, Dalajlama uracił kontrolę nad jego ewolucją. Znudzona protestami antywojennymi i wymęczona psychodelicznymi eksperymentami młodzież z Zachodu zwróciła się ku „poszukiwaniu siebie” i zaczęła sprowadzać z Azji mistrzów duchowych: hinduistycznych guru, rosich zen, lamów tybetańskich. Niektórzy z nich zasługiwali na najwyższy szacunek, inni dali się złapać na lep popularności, pieniędzy, iluzję szybkiego wprowadzenia na buddyjską ścieżkę tysięcy dusz. Nauczyciele ze Wschodu ich zachodni adepci zaczęli się wzajemnie promować. Zasada jest prosta: jeżeli przedstawię mojego nauczyciela jako „jednego z największych”, to sam będę ważniejszy. Jeśli moim uczniem zostanie ktoś sławny, jego sława spłynie też na mnie. Jeden z wysokich lamów dostrzegł wcielenie tybetańskiego świętego w hollywodzkim aktorze Stevenie Seagalu – specjaliście od mordobicia.
Liczne skandale z udziałem nauczycieli buddyzmu na Zachodzie skłoniły Dalajlamę do zwołania w Dharamsali w 1993 r. „dyscyplinującej” konferencji w sprawie obowiązującej etyki. Cytowane tam dane budziły zażenowanie. Na 54 nauczycieli 40 miało relacje seksualne z uczennicami lub uczniami, wielu nadużywało alkoholu, władzy i dopuszczało się malwersacji finansowych. Ale ponieważ w buddyzmie nie istnieje ścisła hierarchia Dalajlama był bezradny – mógł tylko pouczać i prosić.
Problem leżał nie tylko w nadmiernej swobodzie obyczajów, ale też w braku dostatecznych kwalifikacji nauczycieli oraz w ich luźnym podejściu do doktryny, jaką podjęli się propagować. Jeden z najpopularniejszych obecnie zachodnich lamów (nazwijmy go McLamą), który uruchomił prężną sieć ośrodków buddyzmu tybetańskiego na całym świecie, otwarcie głosi, że nauki trzeba uwolnić od „etnicznego i monastycznego bagażu”. Rozstał się on ze swoim wybitnym, wiekowym nauczycielem tybetańskim, któremu wcześniej przez lata organizował pobyty na Zachodzie, tłumacząc, że ten prezentował wizję „zagorzałego tradycjonalisty” i „narzucał ciężkie, klasztorne zasady wszystkim początkującym buddystom”. Recepta McLamy na zdobywanie popularności poprzez – jak mówi – „dostosowanie całego systemu do zachodniego świata” jest całkiem skuteczna. Gdyby Watykan uznał, że można sobie wybrać do przestrzegania pięć z dziesięciu przykazań, to liczba praktykujących pewnikiem by wzrosła.
Sytuacja robi się groźna, gdy guru z Zachodu próbują wpływać na tak delikatną materię, jak wybór inkarnacji najważniejszych nauczycieli, dzierżących wpływy polityczne. McLama stoi za jedną z najpoważniejszych schizm, odkąd poparł innego niż Dalajlama kandydata na karmapę, głowę jednej z czterech szkół buddyzmu tybetańskiego. Jest więc teraz dwóch karmapów. To trochę tak, jakby grupa Chińczyków nawróconych na katolicyzm przy poparciu jednego z kardynałów uznała, iż konklawe w Rzymie w niewłaściwy sposób wybrało papieża – wybierają więc własnego. Do manipulacji przy rozpoznawaniu tybetańskich inkarnacji uciekają się też (absurd goni absurd) chińscy komuniści – wybrali już własnego panczenlamę, a po śmierci obecnego Dalajlamy zamierzają wybrać jego następcę.
To prawda, że buddyzm zawsze „podróżował” – z Indii, gdzie nauczał Budda, do Azji Południowo-Wschodniej, potem do Chin, Japonii, aż w VI wieku dotarł do Tybetu – ciągle asymilując lokalne wierzenia i obyczaje. Lecz dziś sytuacja jest trudniejsza. Buddyzm może rozwijać się tylko poza Tybetem. Ostatni nauczyciele wykształceni w Tybecie umierają, a nowe pokolenie jest pod coraz silniejszym wpływem Zachodu.
Dalajlama, który zawsze stara się dostrzegać pozytywne strony najbardziej nawet tragicznych wydarzeń, zwykł mawiać, że chińska okupacja była szczęściem w nieszczęściu, gdyż hermetycznie zamknięte w Tybecie nauki Buddy mogły wydostać się na cały świat, przynosząc pożytek wielu ludziom. Pytanie tylko, czy buddyzm i Tybet to przetrwają. Być może za kolejne 50 lat jedyną wersją tybetańskiej religii będzie opracowana na Zachodzie wersja „light”. Słynny nauczyciel Dzongsar Khjence Rinpocze ostrzegał: „Przeniesienie czegokolwiek z jednej kultury do drugiej jest trudnym procesem, który może zniszczyć importowany przedmiot. Buddyzm z pewnością nie jest tu wyjątkiem”.
Najsmutniejsze, że cena jaką płaci Tybet za przyjaźń z Zachodem wydaje się nie warta świeczki. Otrzymywane poparcie polityczne jest iluzoryczne. Niewielu przywódców zachodnich ma odwagę choćby spotkać się z Dalajlamą, nie mówiąc już o próbach jakiegokolwiek nacisku na mocarne Chiny, które robią w Tybecie co chcą.