Zimbabwe przestało się bać – korespondencja z Harare

Pół roku po obaleniu prezydenta Roberta Mugabego wszyscy liczą na poważne, długo wyczekiwane zmiany. Na razie największa zaszła w samym społeczeństwie

Lotnisko w Harare nadal nosi imię Roberta Gabriela Mugabego, ale na dostępnych z poziomu ulicy drogowskazach ktoś zamalował nazwisko byłego prezydenta. Od razu widać, że Zimbabwe jest w transformacji – z ustroju demokracji nieliberalnej do… jeszcze nie wiadomo czego.

93-letni Mugabe został odsunięty od władzy w listopadzie 2017 r. przez szefa armii i swoich partyjnych towarzyszy. Niby żadna rewolucja, ale dla narodu, gdzie niewielu pamięta czasy sprzed Mugabego, u władzy przez 37 lat, był to szok. Nazajutrz mieszkańcy Harare wyszli na ulice w spontanicznym marszu poparcia dla aksamitnego puczu. Pół roku później jeszcze nie wyzbyli się nadziei na wielkie przemiany.

– To szansa, na którą długo czekaliśmy – mówi Mercedes, młoda matka stojąca w kilkudziesięcioosobowej kolejce do lekarza przed szpitalem w Mbare, ubogiej dzielnicy Harare. – Jesteśmy pełni nadziei, bo gorzej już być nie może.

Za późnego Mugabego kraj wszedł w stan uśpienia. Z powodu braku materiałów i rynków zbytu zamykano fabryki, o połowę zmalała wydajność rolnictwa. Między 2015 a 2016 r. PKB spadł o 40 proc. Bezrobocie wzrosło do 80 proc. Inflację byli w stanie policzyć tylko matematycy wyznający się na trylionach kwadrylionów. Dziś można kupić jako pamiątkę banknoty z tamtego okresu, z zawrotną liczbą zer.

W 2009 r. dolary zimbabweńskie zastąpiono amerykańskimi, jednak te szybko się skończyły i rząd począł drukować bony, niby w relacji 1:1, ale na czarnym rynku prawdziwego dolara można wymienić na 2,5 bonu. Inflacja wróciła. Ludzie mają pieniądze na kontach, ale mogą wyjąć jedynie drobne kwoty, po odstaniu w długiej kolejce do banku. Bankomaty nie działają. W sklepach wszyscy płacą kartami, uznawanymi jednak tylko lokalnie. Gospodarka obchodzi się bez gotówki.

Oto dlaczego reformy gospodarcze są przesądzone. Ale nie należy oczekiwać zbyt wiele. Politycznie Zimbabwe może równie dobrze pójść w kierunku demokracji, jak i dyktatury wojskowej w cywilnym przebraniu. Ludzie rządzący przez dekady – nowy prezydent Emmerson Mnangagwa to stary towarzysz Mugabego – raczej nie zechcą oddać władzy. Ale mogą się nią podzielić w zamian za zastrzyki inwestycji dla zbankrutowanego kraju.W Zimbabwe nie ma nastroju dla rewolucji. Ludziom zależy przede wszystkim na poprawie sytuacji ekonomicznej.

Czy Mugabe zrobił coś dobrego?

– Tak, w Zimbabwe jest pokój – odpowiada Alec Chakauya, lider grupy młodych wolontariuszy z rolniczego Juliasdale niedaleko granicy z Mozambikiem. – Nie ma takiej nienawiści plemiennej jak w Nigerii czy w Kenii. Oby tak pozostało.

A jego najgorsza spuścizna?

– Gospodarka, przede wszystkim bezrobocie. W zeszłym roku pracowałem przez dwa miesiące – mówi Chakauya. – Odebranie farm białym zapoczątkowało katastrofę. Mugabe porozdawał ziemię swoim towarzyszom i krewnym.

 Obecny rząd jest chyba tego samego zdania. W styczniu poinstruowano lokalnych urzędników, by oddawali białym ziemię w 99-letnią dzierżawę. Nielegalnych okupantów, którzy przejęte na początku ubiegłej dekady majątki doprowadzili do ruiny, zaczęto ciągać po sądach. Według danych opozycji od puczu już 600 białych farmerów wróciło do Zimbabwe.

Rząd zmienił też prawo nakazujące, by w kopalniach większościowe udziały musiał mieć lokalny kapitał. Harare prowadzi intensywne negocjacje z Bankiem Światowym i Międzynarodowym Funduszem Walutowym (MFW) na temat oddłużenia i reform.

I jeszcze znamienny drobiazg, dla Zimbabweńczyków o wymiarze cudu: z ulic znikła drogówka wymuszająca łapówki.

Pierwszym testem nowej władzy będą wybory szykowane na lato – „wolne, wiarygodne, uczciwe i niesporne”, jeśli wierzyć Mnangagwie. Obserwatorzy uważają, że rządząca ZANU-PF po pozbyciu się Mugabego ma szanse wygrać i bez oszustw, odcinając kupon od popularnego puczu. Sprzyja jej słabość głównej partii opozycyjnej, Ruchu Demokratycznej Zmiany (MDC), która w lutym pochowała swego wieloletniego przywódcę Morgana Tsvangiraia.

Niewykluczone jednak, że społeczeństwo pójdzie za ciosem i nie poprze ZANU-PF.

– Zagłosujemy na kogoś, kto będzie się do nas odnosił z szacunkiem i da nadzieję na zmianę – deklaruje Chakauya. Nietrudno zgadnąć, że to stwierdzenie oznacza opozycję. Chakauya mówi, że wcześniej on i jego znajomi też głosowali na opozycję, ale lepiej było się do tego otwarcie nie przyznawać. Zbudowane przez Mugabego państwo policyjne miało wszędzie informatorów, społeczeństwo było zastraszone.

Pytani o najważniejszą zmianę w ostatnim półroczu, Zimbabweńczycy zwykle wskazują zanik strachu przed władzą. Wcześniej można było trafić do aresztu za powiedzenie, że Mugabe jest stary. Dziś ludzie swobodnie wyrażają opinie.

– W 2008 r. miałem scysję z szefem ochrony prezydenta – opowiada dziennikarz z Harare Privilege Musvanhiri. – Wziął mnie na przesłuchanie, bo na konferencji prasowej upadł mi na ziemię telefon i narobił hałasu. Usłyszałem, że okazuję „brak szacunku dla naszego poświęcenia”. Ten sam człowiek jest szefem ochrony nowego prezydenta. Dziś, jak wchodził na salę, witał się ze wszystkimi dookoła – wcześniej to było nie do pomyślenia. Podszedłem i przypomniałem mu, jak mnie potraktował. Uśmiechnął się.

Spotkanie, o którym mowa, miało miejsce 9 kwietnia – Mnangagwa przyjmował Nevena Mimicę, unijnego komisarza ds. współpracy międzynarodowej i rozwoju. Podpisano porozumienie o ufundowaniu przez UE projektów rozwojowych o wartości 23 mln euro.

Jaki interes ma Unia w Zimbabwe? Przede wszystkim ekonomiczny: jeśli afrykańskie państwo wróci do demokracji, a przynajmniej zostanie zaakceptowane przez społeczność międzynarodową, otworzy się rynek złakniony dosłownie wszystkiego. Przez ostatnie lata Zimbabwe, ze względu na naruszenia praw człowieka i niespełniające standardów wybory, miało zamknięte drzwi do Europy. Jednak UE zostawiła otwarte okno: fundowała tam projekty rozwojowe, korzystając przy tym nie z pośrednictwa rządu, tylko organizacji pozarządowych lub agencji ONZ. Przez 15 lat UE i państwa członkowskie wydały w Zimbabwe 2 mld euro.

UE inwestuje teraz w trzy obszary: opiekę zdrowotną, rolnictwo i praworządność. Wspiera też drobne inicjatywy pomagające wzmocnić społeczeństwo obywatelskie oraz ekonomiczne podstawy bytu ludności. Na przykład w Mbare wspomaga organizację i szkolenia biznesowe drobnych handlarzy, próbując jednocześnie przekonać władze, by nie traktowały ich jak szkodników.

Zimbabwe jest krajem dobrze wykształconych, młodych i biednych ludzi. W „gospodarce nieformalnej”, którą w Polsce nazywaliśmy szarą strefą, pracuje nieprawdopodobne 93 proc. Zimbabweńczyków. Są to przede wszystkim drobni handlarze i operatorzy busików pracujący od rana do nocy za pensję pozwalającą przeżyć do jutra. Przez władze ten sektor jest zwalczany, nakładane są wysokie cła na import, mnożone zakazy. W lutym dwie osoby zmarły w starciach między policją i załogami busów, co doprowadziło do zamieszek w Mbare.

Szara strefa odpowiada za 60 proc. PKB. Według MFW to rekord w Afryce i drugie miejsce na świecie, po Boliwii

Jednym z większych sukcesów ery Mugabego było wprowadzenie darmowej opieki zdrowotnej. Pod koniec lat 90. system się załamał razem z całą gospodarką. Od pacjentów zaczęto wymagać, by sami kupowali materiały sanitarne, a lekarze umykali za granicę, jakość leczenia się pogorszyła. Dziś w całym kraju trwa strajk generalny pielęgniarek na tle płacowym.

UE od lat dokłada się do Funduszu Reformy Zdrowotnej zarządzanego przez UNICEF, który – znów omijając niewydolne państwo – doposaża kliniki (np. w piece do spalania odpadów, które dają energię szpitalnej kuchni), zatrudnia medyków i psychologów wyszkolonych do pomocy kobietom i dzieciom doświadczającym przemocy, wspiera edukację zdrowotną. Przez niecałą dekadę od powstania funduszu znacząco spadła śmiertelność rodzących matek i dzieci, wzrósł odsetek zaszczepionych.

11 mln euro poszło na pomoc dla pół miliona rolników. Unia funduje irygację, toalety, ale też trywialne, zdawałoby się, rzeczy, jak bardziej wydajne ule dla leśnych pszczół – tradycyjny wydrążony pień mocowany w konarach zastąpiono drewnianą skrzynią stawianą na ziemi, dzięki czemu bartnicy mogą produkować miód na sprzedaż, a nie tylko na własne potrzeby.

Do rolników z Juliasdale dzięki UE dotarła – ze stuletnim opóźnieniem – mechanizacja w postaci dwukołowego traktora i maszyny do łuskania kukurydzy. Korpulentna Tecla Chicombingo, posiadaczka 7 ha ziemi uprawnej, wylicza, że zaoranie i nawiezienie siedmiu zagonów kukurydzy przy użyciu wołów trwało 45 min, a przy użyciu traktora 7 min – i kosztuje 3 dol. zamiast 20.

Unii bardzo zależy na uczciwych wyborach – to będzie sygnał, że wreszcie można robić interesy z rządem Zimbabwe. Dlatego wspiera Zimbabweńską Komisję Praw Człowieka, niezależnych prawników, finansuje obserwatorów wyborów.

Prawdopodobnie UE nigdy nie będzie tu głównym graczem – ma silnego konkurenta w postaci Chin. Odkąd Europa nałożyła na władze w Harare sankcje, Chińczycy są największym partnerem handlowym Zimbabwe, poczynili tam olbrzymie inwestycje. Najprawdopodobniej Pekin dał też przyzwolenie na pucz – to tam spotkali się dwaj główni puczyści w przeddzień obalenia Mugabego. W przeddzień spotkania z Mimicą Mnangagwa ponownie był w Pekinie.

Na razie jednak, jak zapewnia komisarz Mimica, interes UE i Pekinu jest zbieżny: jednym i drugim zależy na ustabilizowaniu sytuacji w Zimbabwe i wzmocnieniu gospodarki.

Robert Stefanicki

Gazeta Wyborcza, 23 kwietnia 2018

error: Content is protected !!