Igloo się topi (Tyrol – Alpy Kutzbühelskie)

Kiedy temperatura na stoku sięga plus 15 stopni, armatki i inne wodotryski przestają mieć znaczenie. Liczy się ekspozycja.

Widok z hotelu Piękny Widok (Schöne Aussicht) ma trzy plany. Na najdalszym ku bezchmurnemu niebu wznosi się poszarpany grzebień masywu Wilder Kaiser, wciąż lekko ośnieżony. Środkowy to miejscowość St.Johann in Tirol, gdzie śniegu ani grama, a do odkrytego basenu miejskiego już napuszczono wodę. Pod samym hotelem, gdzie kończy się stok narciarski, znowu biało. Ale tylko dzięki ciężarówkom pełnym śniegu, które po południu zrzucają tutaj swój ładunek, rozprasowywany następnie przez pługi i uklepywany, już po zmroku, ratrakami.

Nie ma jeszcze połowy marca, a czuć koniec sezonu. Wiosna przyszła w tym roku przedwcześnie i jest już mocno zasiedziała, nie ma szansy nawet na lekkie przymrozki, nie mówiąc o opadach śniegu. Mimo wszystko tutejsi właściciele wyciągów – równie zdeterminowani, co organizatorzy igrzysk w Soczi – chcą dociągnąć do końca miesiąca, co pozwoli im zamknąć sezon z honorem. W Alpach Kitzbühelskich, z terenami narciarskimi poniżej 2000 m npm, i bez pogodowych ekscesów sezon trwa krócej niż na lodowcach.

Kitzbühel jest sławne, co roku odbywa się tam Puchar Świata w narciarstwie alpejskim oraz zjazd niemieckich celebrytów. Jednak z czysto narciarskiego punktu widzenia ten kurort nie wyróżnia się spośród tuzina podobnych, mniej znanych – i tańszych – leżących tuż za miedzą.

W ostatnich latach konkurencyjne ośrodki łączą siły i oferują wspólne karnety. Największym w Austrii jest w tej chwili All Star Card, obejmujący ponad 1 tys. km tras w Tyrolu i Salzburgenland z 356 wyciągami lub gondolami (m.in. doskonale znany polskim narciarzom Kaprun). Zwiedzić tego wszystkiego za jednym wyjazdem nie sposób, a że każde z tych miejsc, jak dawniej, sprzedaje także swoje własne skipassy, można zaoszczędzić kilka euro.

W ciągu trzech dni zwiedziliśmy trzy sąsiadujące ze sobą ośrodki Alp Kitzbühelskich. Pierwszy to Fieberbrunn, który próbuje się wyróżnić pomarańczowymi pinezkami wielkości drzewa powtykanymi tu i ówdzie.

Na dzień dobry wjeżdżamy wyciągiem krzesełkowym Hochhörndl na najwyższy dostępny szczyt, 2020 m. Ładny stąd widok na rząd trzytysięczników, jednak podejrzenia, że im wyżej, tym lepsze warunki jazdy, okazują się niesłuszne. Stok ma południowo-wschodnią ekspozycję i nawet przed południem śnieg jest tam rozmięknięty, a przy dolnej stacji, położonej wcale nie najniżej, bo na 1284 m – płynie.

Wystarczy jednak przeskoczyć na drugą stronę grzbietu i warunki zdecydowanie się poprawiają. Zjazd jest szeroki, równy jak deska i dość mocno nachylony. Zostaję tam do końca dnia.

Po nartach odwiedzamy rodzinną wywórnię owocowych sznapsów prowadzoną w tej samej wsi przez Gidi Treffera. To coraz popularniejsza działalność gospodarcza tyrolskich farmerów (licencję mogą uzyskać posiadacze minimum 14 drzew owocowych). Za 15 euro od głowy rumiany gospodarz ze starannie przystrzyżonym wąsem zaprezentuje proces destylacji od alkoholu metylowego do finalnego, wydestylowanego produktu w smukłej butelce, i poda do degustacji kilka wysokoprocentowych trunków. Można też zamówić talerz wędlin i serów domowej roboty produkowanych przez Gidiego i sąsiadów.

Następnego dnia degustujemy region objęty karnetem SkiWelt – to największy ośrodek w Austrii, z 279 km połączonych tras. Część z tego jest zamknięta, zwłaszcza w niższych partiach, ale cała reszta wciąż jest tak rozległa, że na poszukiwaniu najbardziej zielonej trawy – w tym wypadku jej odwrotności – mija cały dzień. Sama wyprawa gondolami na drugą stronę doliny Brixen, do Westendorf, w obie strony zabiera dwie godziny.

Jeden ze szczytów, Hohe Salve, wyróżnia się budowlą wyglądającą na warowny zamek – to 400-letni kościół Jana Chrzciciela, kamienny, kryty gontem. Kilka minut jazdy w dół i jesteśmy w kościele z zupełnie innej bajki: wyrzeźbionym z lodu. W lodowej wiosce pod kopułą igloo jest jeszcze hotel oraz coś na kształt pałacu z komnatami, meblami i rzeźbami – wszystko z lodu lub ze śniegu. Z powodu zbyt wysokiej temperatury królewskie łoże podmaka, kolumny się wypaczyły, z biblioteki zaczynają spływać książki, a z twarzy cesarzowej Sisi skapują wielkie krople potu.

Wieczorem przed kolacją gramy w eisstock, alpejską odmianę curlingu. Hala z lodowym podłożem mieści się w Rummlerhof, jednej z gospod na obrzeżach St.Johann, w zwykłej stodole. W epoce sprzed ocieplenia klimatu zawody rozgrywano na zamarzniętych jeziorach, rzucając do celu kamieniami. Tutaj rzutki są drewniane, każda z innej parafii, ale zabawa jest przednia.

Ostatniego dnia zmagania z wiosną kontynuujemy w St.Johann/Oberndorf. Najwyższy szczyt tego ośrodka liczy sobie skromne 1604 m, jednak właśnie tutaj jeździ się najlepiej, a to z racji północnej ekspozycji tutejszych stoków. Do wyboru są praktycznie trzy trasy, więc zamiast tracić czas na podróżowanie, możemy się skupić na szusowaniu, do tego z miłą świadomością, że da się zjechać pod próg hotelu – trochę na nartach wodnych, ale jednak.

Najbardziej zdumiewającą rzeczą na terenie tego ośrodka jest „schronisko” Angerer Alm. Cudzysłów nie jest powodowany drwiną, po prostu to miejsce niewiele ma wspólnego z polskimi schroniskami. Nie jest to też w pełni hotel, bo łazienka jest wspólna, jednak sterylnie czysta i urządzona stylowo, podobnie jak pokoje i cała 300-letnia chata.

W piwnicy spoczywają setki butelek wina z całego świata, najstarsze z lat 30. zeszłego wieku. Właścicielka schroniska, Annemarie Foidl, jest jednocześnie prezesem austriackiego stowarzyszenia sommelierów i urządza tutaj prawdziwe bachanalia. Najrozsądniej zajrzeć tu dopiero przed finalnym zjazdem, bo posiedzenie może się przeciągnąć: kuchnia jest powyżej austriackiej przeciętnej, a Annemarie o swoich pasjach potrafi opowiadać długo i zajmująco.

Robert Stefanicki
error: Content is protected !!