Niegdyś największą przeszkodą w dotarciu do Tybetu były niebotyczne łańcuchy górskie i nieprzyjazny klimat, które z każdej podróży do Krainy Śniegów czyniły wielomiesięczną katorgę.
Dziś bariery te przybrały inną postać: chińskich wiz, specjalnych zezwoleń, absurdalnych przepisów, inwigilacji.
W istocie kłopot z dotarciem do Tybetu jest całkiem innej natury: „prawdziwy” Tybet gdzieś zniknął. Utonął w powodzi propagandy, obrósł w mity i klisze, zagubił się w gąszczu cudzych interesów, w samozachowawczym odruchu ukrył za maskami większymi od głów, jak w tradycyjnej tybetańskiej operze.
„Czerwony Tybet” stara się zajrzeć pod warstwy półprawd i stereotypów – choć zdaję sobie sprawę, że tu i ówdzie niechybnie sam wpadam w zastawione pułapki. Przede wszystkim jednak książka zawiera osobiste obserwacje z trzech podróży na Dach Świata, składające się – mam taką nadzieję – na realistyczny portret tego obrosłego legendami kraju. Tybetu heroicznego i zastraszonego, stawiającego opór i kolaborującego, pięknego i zaśmierdłego. Taki jest prawdziwy Tybet w dwudziestym pierwszym wieku.
(ze wstępu)
Recenzja Adama Szostkiewicza:
TRZY PODRÓŻE DO TYBETU
Swoje trzy podróże na „dach świata” Robert Stefanicki opisał po mistrzowsku.
Odwiedzał Tybet, ten wewnętrzny i ten zewnętrzny, w sumie dwa miliony kilometrów kwadratowych, z kilkuletnimi przerwami: 2001, 2006, 2013. Wyszła opowieść łącząca literacki reportaż z solidną porcją tybetologii. Jej przesłanie jest generalnie protybetańskie, co nie zaskakuje, bo sprawa Tybetu – uszanowania prawa Tybetańczyków do stanowienia o swym losie narodowym – od lat ma poparcie zachodniej opinii publicznej.
Ale Stefanicki nie jest jakimi zagończykiem sprawy tybetańskiej. Jak każdy szanujący się reportażysta, relacjonuje jej punkty mocne i słabe. Swą tybetańską opowieść splata z własnych celnych obserwacji. Niekiedy zgrabnie odwołuje się do doświadczeń polskich. Pisze na przykład, że wielowiekowy zakaz stosowania koła (kojarzy się ono z buddyjskim symbolem Dharmy) wydaje mu się podobnym nonsensem, jakim byłby w Polsce zakaz skrzyżowań, gdyż kojarzą się one z chrześcijańskim znakiem krzyża. Rozwija opowieść także na podstawie licznych rozmów z Tybetańczykami żyjącymi w Tybecie oraz na uchodźstwie w Indiach i Nepalu, nawiązuje do politycznej, religijnej i kulturowej historii kraju.
Każdy rozdział odsłania jakiś aspekt pozwalający nam lepiej poznać i zrozumieć sprawę Tybetu. Rzemiosło autora jest tak sprawne, narracja tak wartka i zgrabna (czasem zabawnie inkrustowana aluzjami do poezji Mickiewicza i Tuwima), zaplecze informacyjne tak bogate, że odważyłbym się postawić tezę, iż ta jedna książka polskiemu czytelnikowi zainteresowanemu Tybetem może wystarczyć. Uzyska dzięki niej kod dostępu do „Krainy Śniegu”.
Tybet opisywany przez Stefanickiego jest w istocie krajem tragicznym. Przygniecionym swoją historią i jej nieszczęściami, dumnym ze swych zrywów i rozpaczającym nad ich marnym końcem. Czytelnikowi z kraju byłego bloku radzieckiego łatwo zrozumieć te doświadczenia. Opowieść o Tybecie pod rządami Chin Ludowych staje się jedną więcej opowieścią o niszczycielskich skutkach systemu totalitarnego, nawet jeśli częścią jego polityki są działania modernizacyjne. Co z tego, że rząd chiński usuwa resztki tybetańskiego teokratycznego feudalizmu, gdy ceną za to jest budowa jakiejś estetycznie obrzydliwej, moralnie zakłamanej, zdeprawowanej i tracącej tożsamość podróbki Tybetu. Tym większe wrażenie robią na czytelniku historie Tybetańczyków, mnichów i świeckich, stawiających opór sinizacji Tybetu.
Albowiem, wbrew chińskiej propagandzie, „Tybet i Chiny to nie jest jedna rodzina”. Niezwykle ciekawym fragmentem książki są opisy, często na przykładzie dróg życiowych rozmówców autora, owego procesu budowania „nowego” Tybetu. Dramatycznym i poruszającym kontrastem dla tybetańskich oportunistów i „kolaborantów w dobrej wierze” (czyli: wejdę w szeregi aparatczyków, by ratować co się da z dobrego dziedzictwa Tybetu) są szczegółowo przedstawione historie dysydentów, często mnichów i mniszek buddyjskich, wtrącanych na wiele lat do ciężkich więzień, torturowanych, upokarzanych. Wśród nich historia mniszki Ngałang Sangdrol, skazanej w sumie na 21 lat więzienia. Religia, kiedyś kula u nogi Tybetu, gdy wspierała system feudalny, dziś okazuje się kołem ratunkowym, zauważa Stefanicki. To do buddyzmu i do Dalajlamy odwołują się obrońcy tybetańskiej kultury i tożsamości w samym Tybecie, choć od ponad pół wieku chińskie władze zwalczają „klikę Dalaja”.
Polityka Dalajlamy jest kontrowersyjna, o czym nie wiedzą lub nie wspominają jego zachodni wielbiciele. Stefanicki rzetelnie przedstawia te wewnętrzne dyskusje, głównie w tybetańskiej diasporze. Kością niezgody okazuje się to, że polityka rządu na uchodźstwie, choć ma swoje osiągnięcia, nie przybliżyła jednak niepodległości, a nawet pełnej autonomii, co stanowi zasadniczy cel Dalajlamy.
Sam autor zaznacza, że podziwia Dalajlamę za pozytywne nastawienie, nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach, ale jakoś nie wierzy, że „jeszcze nadejdą dobre czasy: niezależnie od tego, jak bardzo nas to złości, Tybet jest już własnością Chin. Nie ma znaczenia, czy rząd na wychodźstwie będzie się trzymał Drogi Środka [czyli umiarkowanej polityki Dalajlamy -ASz], czy powróci do idei niepodległości – dla Tybetu jest to tak istotne, jak dla Marsjan ziemski spór o podział działek na Marsie”. Nie widać też szans, by Chiny zmieniły swą politykę tybetańską pod presją „społeczności międzynarodowej”. Ale na przekór własnej, trzeźwej i chyba trafnej, diagnozie kończy swą świetną książkę scenariuszem pozytywnym, też bez większych szans, lecz spełniającym tybetański sen o niezawisłości. Jakiż polski ten finał.
(Nowe Książki 3/2015)