Prostym sposobem na rozkręcenie wzrostu gospodarczego jest zatrucie rzeki. Na tej samej zasadzie „kwitnie” gospodarka Rosji.
Możemy czuć rozgoryczenie. Po inwazji Rosji na Ukrainę zachodnie rządy i ich sojusznicy obłożyli agresora tyloma sankcjami, często decydując się na kosztowne wyrzeczenia wbrew własnej opinii publicznej, że rosyjska gospodarka, niczym krążownik „Moskwa”, powinna pójść na dno, a Władimir Putin miałby wybór iść razem z nią, albo się z Ukrainy wycofać.
Tymczasem produkt krajowy brutto Rosji w 2023 r. urósł powyżej średniej światowej: 3,5 proc. wobec 3 proc. (prognozy MFW). Bezrobocie jest rekordowo niskie, a Rosjan żyjących poniżej granicy biedy też jest najmniej od trzech dekad. Putin ma się czym chwalić przed marcowymi pseudowyborami.
W sumie nic dziwnego: od dawna wiadomo, że prowadzenie konfliktu zbrojnego pobudza gospodarkę. Podczas pierwszej wojny światowej USA przeżyły rozkwit dzięki eksportowi do Europy surowców i gotowych towarów. Druga wojna nadeszła bezpośrednio po Wielkim Kryzysie i wydawała się go leczyć. Bezrobocie błyskawicznie spadło o 10 proc. Zaspokajanie potrzeb wojennych przyspieszyło postęp w wielu dziedzinach, nie tylko w zbrojeniówce, ale np. w medycynie. Wstąpienie do armii dawało szansę awansu biedocie i mniejszościom, a niedobory cywilnej siły roboczej pomogły w emancypacji kobiet.
Na poziomie makroekonomicznym też da się to wyjaśnić. Załóżmy, że mamy gospodarkę w kryzysie, z wysokim bezrobociem i niską konsumpcją. Nagle rząd rusza z przygotowaniami do wojny. Armię trzeba wyposażyć, zbrojeniówka zatrudnia dodatkowych pracowników. Inni znajdą pracę w miejsce powołanych do wojska. Wraz ze spadkiem stopy bezrobocia więcej osób będzie wydawać pieniądze. To pomoże sektorowi detalicznemu, który będzie musiał zatrudnić dodatkowych pracowników, co spowoduje dalszy spadek bezrobocia. W ten sposób tworzy się spirala pozytywnej aktywności gospodarczej.
Gdzie tkwi błąd? Amerykański dziennikarz Henry Hazlitt zdefiniował go w książce „Ekonomia w jednej lekcji”, przytaczając przykład chuligana rozbijającego szybę sklepową. Właściciel sklepu będzie musiał kupić nowe okno, dając zarobić szklarzowi. Szklarz wyda te pieniądze w innych sklepach i tak w nieskończoność rozbite okno będzie kreować obieg pieniądza i zatrudnienie. Czy zatem chuligana należy pochwalić?
Nie, jeśli się weźmie pod uwagę, że sklepikarz pieniądze wydane na szybę przeznaczyłby na coś innego, gdyby nie musiał wymienić okna. Mógłby np. kupić sobie ciepły kożuch na zimę, ale w tej sytuacji będzie marzł, a sprzedawca kożuchów nie odnotuje zysku, który mógłby puścić w obieg. Zbicie szyby nie tworzy żadnej wartości dodanej, tylko przesuwa środki z jednej kieszeni do innej i obniża poziom życia.
Złuda rozbitego okna funkcjonuje dlatego, że trudno jest dostrzec hipotetyczne konsekwencje jego nierozbicia. Ta sama logika często jest też stosowana do obrony rządowych programów wsparcia. Zysk z 500+ jest namacalny, wyborcy są wdzięczni politykom. Trzeba dopiero wysilić wyobraźnię i posiadać minimalną wiedzę ekonomiczną, aby dostrzec straty wynikłe z tego, że te pieniądze nie zostaną przeznaczone na inne ważne cele socjalne ani też na inwestycje w poprawę jakości życia. Gołym okiem nie widać również obciążeń podatkowych koniecznych do sfinansowania 500+.
Przekonanie, że wojna jest dobra dla gospodarki – a zatem dla ogółu społeczeństwa – bierze się z mocno niedoskonałego wskaźnika, jaki stosujemy do oceny ogólnego stanu gospodarki. PKB mierzy tylko przepływy pieniężne, a nie ich sensowność. Co więcej, zasoby przeznaczone na wojnę traktowane są jako dobra lub usługi finalne, a nie jako koszty produkcji. Wytwarzanie broni i amunicji liczy się na plus, a zabijanie ludzi i niszczenie rzeczy nie jest uwzględniane. Wyobraźmy sobie, że w jakimś kraju wskutek wojny umiera połowa ludności, a produkcja zmniejsza się o jedną czwartą. Statystyki odnotują wzrost PKB na głowę. Czyli wzrost dobrobytu.
David Suzuki – kanadyjski odpowiednik Davida Attenborough – przytoczył inny absurdalny przykład, aby zilustrować swą naczelną tezę, że z powodu przestarzałego paradygmatu gospodarczego rządy na całym świecie dotują działania szkodzące przyrodzie. Otóż zwiększyć PKB można poprzez zanieczyszczenie rzeki. Wtedy będzie potrzebny kosztowny program jej oczyszczenia, a ludzie będą zmuszeni kupować importowane ryby, zamiast je łowić, oraz wydawać pieniądze na wodę butelkowaną zamiast brać ją z kranu. PKB wzrośnie, tylko jakość życia spadnie.
W rzeczywistości w szerszej i dłuższej perspektywie wojna – tak jak i trucie środowiska – powoduje spadek PKB, a nie wzrost. Wojnę można finansować na trzy sposoby: poprzez zwiększanie podatków, zmniejszenie wydatków w innych obszarach lub wzrost zadłużenia. Zwiększanie podatków zmniejsza wydatki konsumenckie, co nie pomaga gospodarce. Zmniejszanie wydatków socjalnych i inwestycji nie związanych z wojną – tą drogą poszła Rosja – to tylko inny sposób na drenowanie kieszeni obywateli i pogarszanie jakości ich życia. Zwiększanie zadłużenia to sposób na odroczenie opcji 1 lub 2 w czasie. Rachunek będziemy spłacać w przyszłości.
Spójrzmy na inny kraj prowadzący wojnę. Według niedawnego raportu izraelskiego ministerstwa pracy ponad 760 tys. Izraelczyków – prawie 18 proc. siły roboczej tego kraju – przestała pracować po październikowym ataku Hamasu. Większość została powołana, część to ewakuowani. Szczególnie niepokojący jest niedobór siły roboczej w sektorze zaawansowanych technologii, który odpowiada za prawie 20 proc. PKB i połowę eksportu. Sektor budowlany mocno ucierpiał z powodu cofnięcia przez Izrael pozwoleń na pracę palestyńskim robotnikom. Bank centralny Izraela twierdzi, że niedobór pracowników kosztuje gospodarkę 600 mln dol. tygodniowo. A wzrost PKB za miniony rok wyniesie 1,5 proc. zamiast prognozowanych przed wojną 3 proc.
Centrum Badań nad Polityką Ekonomiczną (CEPR) zagregowało badania dotyczące gospodarczych skutków prawie 400 wojen z ostatnich dwóch stuleci. Okazuje się, że te skutki mocno się różnią w zależności o tego, czy patrzymy na agresora, czy na ofiarę agresji. Konflikty toczone na własnym terytorium skutkują znaczną utratą PKB na mieszkańca, ale jeśli kraj prowadzi działania wojenne na ziemi sąsiada, jego PKB może być wyższe niż gdyby konfliktu nie wywołał. Autorzy badania zauważyli też, że wojny domowe powodują trwalsze negatywne skutki dla gospodarki niż wojny międzypaństwowe.
Gospodarka ukraińska w pierwszym roku wojny straciła jedna trzecią PKB. Ale w 2023 r. ożywiła się szybciej, niż prognozowano – w drugim kwartale powrócił wzrost, który w całym roku szacowany jest na 4,5-5 proc. Wcześniej analitycy oczekiwali, że będzie to 2,2-3 proc. W nowym roku pomimo wielu negatywnych czynników i niepewnej przyszłości szacunki mówią o wzroście w widełkach 3-5 proc. Nie byłoby to możliwe bez pomocy darczyńców, którzy wpompowali do ukraińskiego budżetu grubo ponad 40 mld dol. (nie licząc pomocy wojskowej) – w tym roku ma być podobnie. Śmierć setek tysięcy Ukraińców, emigracja milionów, trauma, spadek dochodów, i zniszczenia wyceniane nawet na 1 bilion dolarów – te rzeczy trudniej ująć na ekonomicznych wykresach.
W zglobalizowanym świecie koszty wojen nie dotyczą wyłącznie krajów, które je prowadzą. Konsekwencje wojny w Strefie Gazy pośrednio odczuwamy wszyscy, bo ataki z Jemenu na statki transportujące towary do Europy po Morzu Czerwonym spowodowały opóźnienia w dostawach i wzrost kosztów.
Gdyby Rosja nie najechała Ukrainy, PKB Niemiec w czwartym kwartale 2022 r. byłby o 0,7 proc. wyższy, a inflacja o 0,4 proc. niższa – różnica to wynik skoku cen gazu i innych surowców. Bardziej dramatyczny wpływ wojna miała na kraje globalnego południa, te importujące zboże i surowce energetyczne, które nie mają takiej poduszki bezpieczeństwa jak Niemcy. Eldorado mieli za to eksporterzy, tacy jak Katar. I oczywiście producenci uzbrojenia.
Większość problemów z pierwszych miesięcy po inwazji udało się rozwiązać. W dłuższym okresie odcięcie się Europy od zależności od Rosji może być dla niej korzystne i widoczne na plus w PKB. Rosja też zdołała się dostosować do nowej sytuacji przekierowując eksport swoich surowów z zachodu na wschód i południe. Izolacja Rosji przy pomocy sankcji przypomina więzienie bez dwóch ścian.
Jednak gospodarka rosyjska ma poważne kłopoty. Jest przegrzana i niezrównoważona. Ponad jedna trzecia wzrostu PKB wynika z wojny. Kreml przeznaczy na ten cel w 2024 r. 6 proc. PKB, a wraz wydatkami na bezpieczeństwo narodowe ponad 8 proc. To więcej niż 3,8 proc. PKB, które Stany Zjednoczone wydały podczas wojny w Iraku, ale mniej niż ZSRR na własną zgubę utopił w inwazji na Afganistan (18 proc.).
Branże związane z obronnością rozwijają się w dwucyfrowym tempie, wysysając pieniądze z budżetu oraz siłę roboczą. Inwazja na Ukrainę spowodowała emigrację około pół miliona Rosjan. W kraju brakuje wykwalifikowanych specjalistów i pracowników fizycznych.
Okupacja jest kosztowna. Cztery zaanektowane obwody Ukrainy otrzymały już równowartość 18 mld dol. Odsetek Rosjan żyjących poniżej granicy ubóstwa spadł najbardziej w regionach peryferyjnych, które wysłały znaczną liczbę swoich ludzi na wojnę. Tam jest najszybszy wzrost dochodów wśród najuboższych dzięki świadczeniom wypłacanym żołnierzom i rodzinom zabitych.
„Putin stoi przed niemożliwym do rozwiązania dylematem: musi finansować wojnę, utrzymać poziom życia ludności i chronić stabilność makroekonomiczną. Osiągnięcie celu pierwszego i drugiego będzie wymagało większych wydatków, co będzie napędzać inflację i tym samym uniemożliwiać osiągnięcie celu trzeciego”, pisze Alexandra Prokopenko w „Foreign Affairs”.
Problemy strukturalne – w szczególności uzależnienie od dochodów z ropy naftowej i importu, głównie z Chin, a także negatywne trendy demograficzne, które wojna zaostrzyła – prędko nie znikną. Ich rozwiązanie wymagałoby długich reform strukturalnych, których Putin nie podejmie, bo boi się utracić kontrolę, zaś jego obsesyjnym priorytetem jest powybijanie okien Ukraińcom.
„Gazeta Wyborcza”, 13.01.2024