Jest owocem mezaliansu tybetańskiego lamy i córki chińskiego generała. Wkrótce „księżniczka” Rendzi może być ważnym graczem w okupowanym Tybecie
Czyj portret każdy Tybetańczyk chciałby mieć na ścianie? Oczywiście Dalajlamy. Ponieważ jednak w Tybecie posiadanie jego zdjęć jest zabronione, ze ścian świątyń, sklepów i domów spoziera inne pucułowate oblicze – zmarłego 20 lat temu X Panczenlamy, wcielenia Buddy Nieograniczonego Światła, drugiego po Dalajlamie przywódcy duchowego. To jedyny wysoki lama tolerowany przez Chińczyków a zarazem darzony najwyższą czcią przez swoich rodaków.
W pewnej herbaciarni w Khamie dostrzegłem zawieszoną po sąsiedzku fotografię młodej dziewczyny. Czarno-biała, niewyraźna, nie wyglądała na zdjęcie gwiazdy pop, jakimi zwykle obkleja się ściany i drzwi. – To jego córka, Rendzi – wyjaśniła właścicielka. – Córka Panczenlamy.
Kobieta widziała ją tylko raz, przed laty. Rendzi, wówczas sześcioletnia dziewczynka, przejeżdżała tędy wraz z matką wkrótce po śmierci ojca. Na wieść o jej przybyciu ludzie wyszli na ulice, chcąc dotknąć córki Panczenlamy jak relikwi i prosząc o błogosławieństwo. Otrzymawszy je, niektórzy ustawiali się w kolejce drugi raz. To była jej pierwsza wizyta w Tybecie. Mała wyglądała na przestraszoną, jakby nie wiedziała, czego od niej chcą.
Z formalnego punktu widzenia nie było powodu, dla którego Tybetańczycy mieliby oddawać jej cześć. Przez setki lat, odkąd dominujaca szkoła gelug ustanowiła instytucje dalajlamy i panczenlamy, nie zdarzyło się, by któryś z nich miał dziecko. Nawet innych w szkołach buddyzmu, które nie wymagają bezwzględnie celibatu, władza duchowa nie jest dziedziczona.
Tybetańczycy mogli uznać Rendzi za bękarta, za żywe świadectwo niszczenia ich religii przez Chińczyków. Tymczasem potraktowali ją z najwyższymi honorami, jakby była wcieleniem jej ojca. Wcieleniem Buddy.
Próbując zrozumieć, dlaczego X Panczenlama złamał śluby czystości, trzeba cofnąć się do jego młodości. Gdy w Pekinie zapadała decyzja o inwazji na Tybet, 14-letni Dalajlama był w Lhasie pod opieką doświadczonych doradców. Młodszy o trzy lata Panczenlama od początku znajdował się w rękach Chińczyków, którzy postanowili wykorzystać go do swoich celów. W 1949 r. jeden z chińskich dowódców wysłał w jego imieniu telegram do Mao Zedonga, w którym młody Panczenlama rzekomo prosił o wyzwolenie Tybetu. W 1959 r. Chińczycy postawili go – w miejsce opuszczone przez zbiegłego do Indii Dalajlamę – na czele marionetkowego ciała, jakie zastąpiło stary rząd tybetański, uczynili go też jednym z wiceprzewodniczących chińskiego parlamentu.
Rząd w Pekinie liczył, że Panczenlama będzie rzecznikiem ich polityki w Tybecie i stworzy przeciwagę dla Dalajlamy. Tak się jednak nie stało. W 1962 roku, objechawszy rejony pograniczne Tybetu, Panczenlama przygotował raport dla premiera Zhou Enlaia, nazwany „Petycją 70 tysięcy Znaków”. Pochwalił wprawdzie Pekin za wyeliminowanie w Tybecie feudalizmu, ale też wytknął zbrodnie: „Głód, egzekucje i masowe zgony w więzieniach zagrażają dalszemu istnieniu narodu, który osiągnął stan bliski śmierci”.
Rozwścieczony Mao nazwał autora raportu wrogiem klasowym. W 1964 r. założono mu trzy „czapki hańby”, potępiając jako reakcyjnego wroga ludu, partii i socjalizmu. Panczenlama przeszedł wielotygodniowe thamzingi – wiece walki klasowej – najpierw w Lhasie, potem w Pekinie. Na scenie pośrodku wypełnionego ludźmi stadionu bratowa oskarżała go o gwałt, a brat bił po twarzy.
Wolność odzyskał dopiero w roku 1978, gdy skończył się terror maoizmu. Dwa lata potem znów został wiceprzewodniczącym parlamentu, ale na pełną rehabilitację musiał czekac jeszcze osiem lat.
Nigdy już nie włożył szat mnicha. W styczniu 1979 poślubił Chinkę Li Jie, studentkę w wojskowej szkole medycyny i córkę generała. Dlaczego to uczynił? Nie został zmuszony – choć Chińczycy lubili upokarzać mnichów tybetańskich, każąc im żenić się lub publicznie spółkować z kobietami. Można przypuszczać, że ten 41-letni mężczyzna jako przywódca duchowy czuł się pokonany i złamany. Zmęczony młodością zmarnowaną za kratami, pragnął zaznać ciepła rodzinnego. Może była to słabość, a może zrealizował swoje marzenie. Nigdy nie był specjalnie świątobliwy: lubił konie, muzykę, dobre jedzenie. Mówił, że gdyby miał wybór, najchętniej zostałby pilotem samolotów.
Historia Tybetu zna przypadek, gdy (pod koniec XVII w.) dalajlamą został romantyczny hulaka – mimo to Tybetańczycy nadzwyczaj go kochają. Okazania słabości nie uważają za grzech. Jest nim natomiast nadmierna ambicja, bezwzględne dążenie do iluzorycznego celu. Dlatego tak łatwo wybaczyli X Panczenlamie odejście od celibatu.
W 1983 r. Li Jie urodziła córkę. Wdowa po premierze Zhou Enlaiu i przyjaciółka rodziny nadała jej przezwisko Tuan-Tuan: „zjednoczycielka”. Jak gdyby jej los został przesądzony już w chwili narodzin. Naprawdę nazywa się Jabszi Pan Rinzin Łangmo, ale wszyscy mówią na nią Rendzi. Albo „księżniczka Tybetu” – tytuł ten dziś, jako dorosła już kobieta, ma wypisany w trzech językach na swoich wizytówkach.
Panczenlama wrócił do łask. Zamieszkał z rodziną w komfortowym domu w Pekinie. Miał czterdziestoosobową obsługę, jeździł na wakacje do Bedaihe, kurortu dla prominentów politycznych. Wydawało się, że więzienna „reedukacja” przyniosła efekty. A jednak po kilku latach milczenia znów krytykował chińską politykę w Tybecie w śmiały i bezpośredni sposób, na co nie odważył się żaden chiński ani tybetański polityk. W marcu 1987 wytknął Chinom zalewanie Tybetu osadnikami, dyskryminację Tybetańczyków w sferze edukacji i żądał przyznania się do błędu, jakim była krwawa pacyfikacja Dachu Świata.
Na kilka lat przed śmiercią wrócił do Tybetu, gdzie zaangażował się w szereg działań mających postawić zrujnowany kraj na nogi. Zakładał firmy, aby zarobić na odbudowę klasztoru panczenlamów w Szigace. Postawił szkołę uzupełniającą dla reinkarnowanych lamów, którzy podczas rewolucji kulturalnej nie mogli uzyskać tradycyjnego wykształcenia. Wyświęcił splądrowane i zbezczeszczone grobowce swoich poprzedników. Występował w obronie środowiska naturalnego i wciąż prześladowanych mnichów. W styczniu 1989 r. wygłosił kolejne antychińskie przemówienie, a następnego dnia zmarł na zawał serca. Plotkowano, że mógł zostać otruty.
Hierarchia buddyjska nie wiedziała, co począć z rodziną zmarłego Panczenlamy, której przecież mieć nie powinien. Własność reinkarnowanego lamy zwykle przechodzi na rzecz jego następcy, tymczasem Li Jie zgłaszała roszczenia do pokaźnego spadku. Spór zakończył się polubownie – wdowie pozwolono zatrzymac willę w Pekinie i wieść dostatnie życie.
Mimo że żona i córka Panczenlamy nigdy tu nie mieszkały, ich związki z Tybetem były silne. Li Jie niemal próbowała zostać Tybetanką. Przyjęła imię Deczen Łangmo i wiarę buddyjską, nosiła tradycyjny strój, jadła tybetańskie jedzenie, piła herbatę z masłem, próbowała nauczyć się języka. Również córka eksponuje swoją tybetańskość – publicznie zawsze występuje w ubiorze ludowym, potrafi mówić w języku ojca, choć nie czyta. Przybranie tej tożsamości przez Rendzi wydaje się świadomym wyborem, który przyszedł z czasem.
W 1996 r. matka wysłała ją do USA. W Kaliforni uczęszczała do szkoły popularnej wśród dzieci chińskich nuworyszy. Dziennikarka tygodnika „New Yorker” opisywała, jak na przerwach uczniowie dyskutują o tym, czy lepiej latać pierwszą klasą, czy posiadać własny odrzutowiec. Jeden z profesorów wspominał, jak Rendzi wytknęła mu, że źle się ubiera: – Zasugerowała, że powinienem kupić sobie buty u Gucciego, bo są tanie, kosztują tylko 300 dolarów. Powiedziałem, że mnie na to nie stać. Była zszokowana, gdy usłyszała, że za swoje zapłaciłem 50 dolarów.
Rendzi była przeciętną uczennicą. Lubiła zakupy w markowych sklepach, muzykę pop i techno, motocykle. Nie wpadła jednak w złe towarzystwo. Weekendy spędziała w rezydencji Stevena Seagala, hollywodzkiego aktora i jednego z zachodnich przyjaciół Tybetu.
Po raz pierwszy samodzielnie odwiedziła Tybet w roku 2000. Znów tysiące ludzi pragnęło uzyskać jej błogosławieństwo. – Tłumaczyłam im, że nie jestem nikim ważnym, ale nie chcieli mnie słuchać. Uważali, że dotykając mnie, dotykają mojego ojca – wspominała. Te wakacje ją odmieniły. Zaczęła czuć ciężar obowiązku, jaki wynika z bycia córką Panczenlamy i poddała się mu bez zastrzeżeń. Coraz częściej bywała w Tybecie.
W 2002 r. w Szigace równocześnie pojawił się inny ważny gość – chłopiec uznany przez Pekin za… inkarnację ojca Rendzi. Jego wybór kilka lat wcześniej wywołał wielki skandal. Chińskie władze uwięziły Genduna Czoki Nimę, wskazanego przez Dalajlamę jako wcielenie X Panczenlamy, i z pomocą kilku oportunistycznych lamów zastąpiły go Gjalcenem Norbu, synem członka partii. Jego zdjęć nie znajdzie się na straganach – nikt by ich nie kupił. Tybetańczycy uważają go za uzurpatora. 18-letni dziś Gjalcen Norbu mieszka w Pekinie, w Tybecie pojawia się rzadko, zawsze w eskorcie sił bezpieczeństwa.
Rendzi pobierała u lamów lekcje języka tybetańskiego i buddyzmu, kiedy do Szigace przybył „chiński Panczen”. Podczas gdy do udziału w uroczystościach z jego udziałem władze przymuszały mnichów i urzędników siłą, Tybetańczycy z własnej woli stali w kolejce, aby zobaczyć córkę poprzedniego Panczenlamy. Rendzi co godzinę przerywała lekcje, schodziła na dół i udzielała błogosławieństw, wieszając im na szyjach tradycyjne białe szarfy. Ludzie przynosili jej petycje i listy poparcia, a nawet pieniądze, których nie chciała brać. Byli szczęśliwi, niektórzy płakali. Mówili jak bardzo tęsknią za jej ojcem i zachęcali, żeby przyjeżdżała częściej.
Zdenerwowane władze poleciły Rendzi opuścić Szigace. W Lhasie zaaranżowano jej spotkanie z Gjalcenem Norbu. Nie pokłoniła się przed nim tłumacząc, że ojciec zwolnił ją z tego obowiązku. Wszyscy ją potem pytali, co czuła w obecności „ojca” w innym ciele. – Starałam się, ale nie czułam nic szczególnego – odpowiadała. – Może przy następnej okazji coś poczuję.
Po 10 latach w Ameryce, 25-letnia Rendzi zamieszkała z matką w 50-pokojowej willi w centrum Pekinu. Nie piastuje żadnego oficjalnego stanowiska, a mimo to wciąż udziela audiencji politykom i biznesmenom. Ma sieć sklepów z tybetańskimi lekarstwami. Współpracuje z organizacjami pomocowymi w Tybecie; od pięciu lat jest wicedyrektorką Tybetańskiego Czerwonego Krzyża.
O powrót do Chin poprosił ją osobiście prezydent Hu Jintao, oferując studia doktoranckie na dowolnym kierunku (wybrała finanse na uniwersytecie Tsinghua). Widać, jak bardzo rząd chiński próbuje ją pozyskać, jakie pokłada w niej nadzieje. Gdyby Rendzi, jako córka poprzedniego Panczenlamy, zechciała uznać spornego chińskiego kandydata za jego następcę, byłby to ogromny sukces Pekinu. Ale ona nie robi żadnych radykalnych ruchów na rzecz żadnej ze stron. Wie, że Tybetańczycy potrzebują lidera wiarygodnego lecz umiarkowanego, akceptowanego przez Pekin. Lidera, który będzie reprezentował ich interesy tak, jak robił to jej ojcec. Jego działalność w latach 80. była dość skuteczna – udawało mu się uzyskiwać pozwolenia na odbudowę klasztorów, ratować mnichów od więzienia, wstrzymywać inwestycje szkodliwe dla środowiska, takie jak tama na świętym jeziorze Jamdrok. Od tego czasu nie pojawił się żaden Tybetańczyk o podobnej sile przebicia.
Rendzi pytana o plany na przyszłość mówi, że zamierza zajmować się polityką i dokończyć dzieło ojca. – Chciałabym działać na rzecz zachowania starożytnego dziedzictwa Tybetu, unowocześnienia warunków życiowych, edukacji i praw kobiet – deklaruje.
Świadoma ograniczeń wolności słowa, potrafi udzielać dyplomatycznych wypowiedzi. Pytana, jaki ustrój byłby najlepszy dla Tybetu, mówi że „oparty na równości, autonomii i szczęściu”, jak chciał jej ojciec. Komentując marcowe zamieszki w Tybecie, powiedziała: „Ciężko mi na sercu. Ojciec zawsze mówił, że gdyby wszystkie narodowości były zjednoczone, świat byłby stabilniejszy”. Nie spotkała się z Dalajlamą, ale nie kryje, że wielbi go tak jak każdy Tybetańczyk – a nie potępia, jakby chciał Pekin. Wysłannicy Dalajlamy kilka razy odwiedzali ją w Ameryce i oferowali pomoc. – On bardzo troszczy się o mnie, mam wielkie szczęście – cieszy się Rendzi.
Żeby w dzisiejszym, stłamszonym i zastraszonym Tybecie mówić wyraźniej, trzeba albo być kimś, albo nie mieć nic do stracenia. Za kilka lat Rendzi będzie kimś – na początek pewnie zostanie nominowana do chińskiego parlamentu. Z racji pochodzenia jej głos będzie lepiej słyszalny niż głos przeciętnego posła. Pytana, czy odważyłaby się krytykować rząd tak otwarcie, jak robił to ojciec, Rendzi zapewnia: – Jeśli w przyszłości zaistnieje taka konieczność i jeśli okaże się, że ja jestem tą, która powinna mówić, to się nie zawaham.
Tybetańczycy nie są społeczeństwem silnie patriarchalnym. Sam Dalajlama nie wykluczył, że po śmierci mógłby odrodzić się jako kobieta. Ostatnio zaczął też mówić o zamiarze wycofania się z polityki jeszcze za życia. Wygląda więc na to, że coraz większą rolę będą odgrywali liderzy tybetańscy młodego pokolenia, jak Karmapa – głowa jednej ze szkół buddyjskich, pobierający nauki w Indiach pod okiem Dalajlamy. I jak Renji.
Robert Stefanicki
Newsweek, 8.12.2008 (wersja autorska)